4 lutego 2005

Moje igraszki z wojskiem

Wszystko zaczęło się od momentu, kiedy to Komisja Wojskowa w roku, w którym wreszcie dostałem się na studia (1954), orzekła, że ze względu na stan zdrowia nie nadaję się do służby wojskowej – w czasie pokoju. Dostałem odpowiednią kategorię „C” lub „D” (już dokładnie nie pamiętam).
Mając tak świetne „papiery”, skwapliwie z nich skorzystałem i oczywiście zlekceważyłem Studium Wojskowe na AM. Po roku wybuchła „draka”, bowiem powinienem był chodzić na zajęcia teoretyczne. Groziło mi usunięcie z uczelni, o którą się tak długo starałem. Dopisało mi jednak szczęście. Pomógł mi pułkownik Haduch, lekarz ortopeda, przyjaciel doktora Emiliana Doubrawy, pułkownika i kierownika Studium Wojskowego AM. Doktor Haduch pracował jako asystent u profesora Łukasika, gdzie ja byłem zatrudniony w charakterze laboranta rtg. Wystarczył jeden telefon do pułkownika Doubrawy i nie usunięto mnie z Akademii – rozkazem kierownika Studium zostałem zwolniony z ćwiczeń stricte wojskowych. Przez całe studia udało mi się nie wdziać munduru żołnierza Ludowego Wojska Polskiego.
Aliści moje szczęście nie trwało długo. Po paru latach, kiedy byłem już specjalistą radiologiem, dostałem wezwanie na ćwiczenia wojskowe do Celestynowa pod Warszawą. Komendantem jednostki był generał Cymbarewicz, mówiący z wyraźnym akcentem rosyjskim.
Dostałem przydział na szefa ambulansu rentgenowskiego w szpitalu polowym. Do pomocy przydzielono mi laborantkę rtg. (bardzo ładnie wyglądała w mundurze). Ćwiczyliśmy wykonywanie lipnych badań rtg. w warunkach polowych, ale naszym głównym wrogiem były… komary.
Codziennie u dowódcy odbywały się poranne odprawy szefów polowego szpitala. Gdy wszyscy szli na odprawę, ja – jak gdyby nigdy nic – leżałem w swoim ambulansie i czytałem książkę. Tak doradził mi niezapomniany Stefan Samosiej, kapitan WP i lekarz ortopeda. – Jurek – mówił do mnie – ty nie składałeś przysięgi żołnierskiej, a więc nie jesteś żołnierzem sensu stricto, tylko cywilem w mundurze, i na żadne odprawy nie chodź. Nic ci nie zrobią. Mogą ci co najwyżej „naskoczyć”. Tak też zrobiłem. Aż tu nagle przybiega żołnierz i prosi mnie, żebym poszedł na odprawę, bo dowódca mnie wzywa.
– Żołnierzu – rzekłem – na żadne odprawy chodzić nie będę, bo jestem cywilem, aczkolwiek w mundurze. W końcu przyszedł do mnie komendant szpitala: – Panie doktorze – powiedział – ja prywatnie pana proszę, aby pan przychodził na odprawy.
– A, jak pan prosi prywatnie – odrzekłem – to będę przychodzić.
Wspomniany Stefan Samosiej przyjechał na obóz swoim BMW i parkował na terenie szpitala, co wzbudzało sprzeciw oficera politycznego. Poprosiłem na odprawie o głos i zwróciłem się do politruka: – Obywatelu kapitanie, niech obywatel trochę pomyśli: Jak zachodnioniemiecki lotnik, w rzeczy samej imperialista i odwetowiec, zobaczy z nieba, że na ziemi stoi zaparkowany biały niemiecki samochód marki „BMW”, to pomyśli, że są tam pewnie wojska niemieckie i przeleci dalej nad szpitalem, nie bombardując go. Uważam, że BMW kapitana Samosieja odgrywa ważną patriotyczną rolę. Politruk, o dziwo, pomyślał, pokiwał głową i dał już spokój z autem Stefana. My natomiast mieliśmy środek łączności i często, już bez przeszkód, jeździliśmy po kiełbasę do Karczewa. Obóz zakończył się pomyślnie. (Zginął tylko zaplombowany spiritus etylowy).
Po kilku latach wojsko znowu sobie o mnie przypomniało. Dostałem wezwanie na tygodniowe szkolenie do jednostki wojskowej pod Olsztynem (w dalszym ciągu byłem szeregowcem bez przysięgi). Z racji tej, że miałem doktorat, zostałem mianowany dowódcą II oddziału chorób wewnętrznych szpitala polowego. Jako radiolog za bardzo na internie się nie znałem, ale podlegali mi dwaj znakomici interniści: doktorzy Mieczysław Rek (kapitan rezerwy) i Jerzy Zengteler (porucznik rezerwy), ordynator oddziału wewnętrznego Szpitala Bielańskiego (niestety, obaj już nie żyją). Oddział, pod moim kierownictwem, przysposabiał się do inspekcji generała Obary, który w tym czasie był szefem służby medycznej MON-u. Kiedy pojawił się generał, wydałem rozkaz: – W dwuszeregu zbiórka! Baczność!!! Generał spojrzał na mnie i zdziwił się, że jestem szeregowcem. Rzekł: – Szeregowiec nie może wydawać rozkazów oficerom. Na to ja krzyknąłem: – Kapitan Rek i porucznik Zengteler wystąp! A reszta baczność! Generał Obara był kompletnie załamany, a ja, cywil w mundurze, w duchu śmiałem się z tego cyrku.
A że był to cyrk, potwierdził przypadek docenta Andrzeja Rosnowskiego, znakomitego anatomopatologa. – Jesteście anatomopatologiem, to dobrze – rzekł politruk – będziecie prowadzić zajęcia z WF-u. I tak dzięki wojsku radiolog został internistą, a anatomopatolog – specjalistą od sportu.
W ostatnim dniu ćwiczeń ja i kilka pielęgniarek złożyliśmy w końcu przysięgę wojskową.
Już myślałem, że z wojskiem będę mieć spokój, kiedy to w skrzynce na listy zobaczyłem wezwanie. Stawiłem się w WKR, gdzie dostałem dyplom: „Rada Państwa uchwałą z dnia 25 września 1974 roku mianowała Obywatela na stopień podporucznika Ludowego Wojska Polskiego”. I tak zakończyła się moja kariera wojskowa. Ü

Jerzy BOROWICZ

Archiwum