19 listopada 2010

Na stypendium zbożowym w USA cz.II

Zbigniew M. Rap

Część I wydrukowaliśmy w nr. 10/2010 „Pulsu”

W 1962 r. podpisana została umowa o współpracy naukowej między rządami Polski
i Stanów Zjednoczonych. Opatrzona była klauzulą
spłaty kredytu rządu PRL
za zboże importowane
ze Stanów Zjednoczonych.

Dzięki Igorowi i Marii mój pobyt został przedłużony po raz trzeci, a American Academy of Sciences umożliwiła mi odwiedzenie kilku interesujących mnie instytutów. Ponieważ przygotowany przeze mnie program był obszerny, obejmował bowiem około dziesięciu placówek naukowych zarówno na Wschodnim, jak i na Zachodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, musiałem przedyskutować go osobiście w National Academy of Science w Waszyngtonie. W tzw. Departamencie Wschodnim przyjął mnie młody, sympatyczny mężczyzna mówiący, ku memu zdumieniu, płynnie po rosyjsku. Okazało się, że pochodzi ze starej rosyjskiej rodziny, od lat żyjącej w USA. Zrewanżowałem się opowiastką o siostrze mego pradziadka, Marii Rapp, która wyemigrowała z rodziną pod koniec dziewiętnastego wieku do Stanów Zjednoczonych i znalazła się na Alasce. Jeden z jej synów, Havrylack, był nawet w jakimś mieście „commissioner”, kimś w rodzaju pelnomocnika rządowego. Uzgodniliśmy, że mam 6 tygodni na rozglądnięcie się po Kalifornii, głównie Los Angeles i San Francisco, potem pojadę przez Memphis do Buffalo, Bostonu i Nowego Jorku. Mam podróżować samolotami. Wszystkie koszty pobytu, również te związane z realizacją potrzeb kulturalnych, pokrywa Amerykańska Akademia Nauk, po przedłożeniu rachunków. Na zakończenie rozmowy wskazał wiszącą na ścianie mapę Europy, na której zaznaczone były wymiany naukowe. We wschodniej części Europy, czyli za tzw. żelazną kurtyną, oznakowanie było sporadyczne.
Tę demonstrację skomentował: „Uchodźcy z tych krajów mają szansę na osiedlenie się w Stanach Zjednoczonych, ponieważ wyznaczony limit emigrantów z tych krajów jest daleki do przekroczenia, i takim emigrantom nasz rząd udziela wsparcia”. Zrozumiałem, na czym polegają moje szanse.
W przelocie do Los Angeles, za zgodą Akademii, dokonalem miedzylądowania w Las Vegas, aby zobaczyc Grand Canyon i zaporę wodną Hoover Dam na rzece Kolorado, z największą do roku 1936 elektrownią na świecie.
Ale zła pogoda, deszcz i kiepska widoczność znacznie ograniczyły przyjemność zwiedzania. Oszałamiającym przeżyciem było natomiast zwiedzanie wieczorową porą, przy towarzyszącej orgii świateł reklamowych, miasta iluzji – Las Vegas. Dziesięć dolarów straciłem, i tego obsolutnie nie żałuję, na obejrzenie dwóch rewii. Program muzyczno-taneczno-wokalny był wspaniały. Zobaczyłem na raz tyle wspanialych, półnagich „girls”, jakich nie widziałem później przez całe moje życie.
Następnego dnia poleciałem do Los Angeles. W Kalifornii przebywałem przeszło miesiąc, odwiedzając ośrodki naukowe w wielu miastach, w tym Los Angeles, San Francisco, Standford, Palo Alto. Spotkałem m.in. prof. L. Rubinsteina, neuropatologa i specjalistę od klasyfikacji guzów mózgu, dr. Bignami, który opisał encefalopatię gąbczastą po domózgowym podaniu strofantyny. Rubinstein zaskoczył mnie znajomością polskiego światka neuromedycznego. To od niego dowiedzialem się, że zmarł nagle recenzent mojej pracy doktorskiej prof. A. Głuszcz. A ja musiałem czekać około 6 tygodni na list z kraju. Podczas tej podróży myślałem o powrocie do tej części Stanów i osiedleniu się tam.
Ale, niestety, nigdy do tego nie doszło. Nie zdecydowałem się na „wybór wolności” i wróciłem do Polski. Licząc na gierkowską erę rozluźnienia systemu politycznego, chciałem formalnie emigrować. Być może straciłem swoją szansę.

Dalsze naukowo-krajoznawcze podróże po Stanach prowadziły mnie po miejscach, które od dzieciństwa tkwiły mi w pamięci, jak np. opisywanej w książce „Chata Wuja Toma”najdłuższej rzece w Ameryce Północnej – Missisipi. Najpierw, z lotu ptaka, obejrzałem rzekę podczas międzylądowania w Dallas, a dopiero w Memphis zobaczyłem ją z bliska.
Znalazłem w tym mieście placówkę naukową zajmującą się wazopresyną, hormonem współodpowiedzialnym za gospodarkę wodną ustroju, ponieważ planowałem w przyszłości znaleźć zależności pomiędzy patologicznym gromadzeniem wody w obrzęku mózgu a uszkodzeniem układu podwzgórzowo-przysadkowego. Będąc w Memphis, zostałem zawieziony przez jednego z kolegów po fachu na most łączący Tennessee z Arkansas.
Z tego miejsca rozciągał się widok na rozlewistą, zamuloną, ze skąpą zielenią na brzegach, rzekę Missisippi. Byłem rozczarowany. Przy moście znalazłem tablicę upamiętniającą śmierć na żółtą febrę w 1872 roku 172 tys. mieszkańców tego stanu.
Z Memphis poleciałem do Buffallo, gdzie spotkałem się z neurochirurgiem dr. Bakayem, Węgrem z pochodzenia, i dr. Lee. Obaj zajmowali się problematyką obrzęku mózgu.
Spełniłem też swoje marzenie i obejrzałem jeden z największych wodospadów w świecie – Niagara Falls. Ogromne wrażenie wywarły na mnie spadające, klębiące się masy wody, z lekką mgiełką unoszącej się w powietrzu bryzy, którą czuło się na twarzy i w nozdrzach. Towarzyszył temu, przyjemny dla ucha, wibrujący akompaniament specyficznych dla tego zjawiska dźwięków.
W dole, po falującej tafli zgromadzonej tam masy wody, odpływały od kanadyjskiego brzegu pasażerskie stateczki.
Parę dni później byłem już w Nowym Jorku. Tu, po kilku latach niewidzenia się, spotkałem Henryka Wiśniewskiego, promotora mojej pracy doktorskiej. Henryk, jeden z najzdolniejszych polskich naukowców, zajmujący się patogenezą choroby Alzheimera, wyjechał do Stanów Zjednoczonych w sierpniu 1966 r. Niedługo po nim wyjechała jego żona Krystyna, również neuropatolog, z dwoma ich synami – Aleksandrem i Tomaszem. Wtedy był to przypadek wyjątkowy, ponieważ z zasady nie wypuszczano rodzin za granicę. Ale w przypadku Wiśniewskich zaistniały specjalne okoliczności. Młodszy ich syn, Tomasz, był chory. Cierpiał z powodu wrodzonego otworu w przegrodzie międzykomorowej, który należało operacyjnie zlikwidować. Tego rodzaju zabiegów wtedy w Polsce nie przeprowadzano. Operację tę wykonano, jeśli dobrze pamiętam, w Clinical Center w Bethesdzie. I kiedy zbliżał się czas powrotu Wiśniewskich do kraju, Henryk napisał list do władz Polskiej Akademii Nauk informujac przełożonych, że „wybiera wolność”, jak się w tamtym okresie mówiło.
Karierę Henryka aranżował Igor Klatzo, który docenił jego wyjątkowy talent i widział w nim odpowiedniego realizatora swoich wstępnych obserwacji.
Były one związane z cytotoksycznym wływem aluminium wywołującym zmiany neurofibrylarne w komórkach nerwowych, charaktyrystyczne dla choroby Alzheimera. Igor umieścił Henryka u swego znajomego patologa i neuropatologa Roberta Terry`ego, pochodzącego spod Lwowa, w Albert Einstein College of Medicine w Nowym Jorku. Mając wpływ na przyznawanie tzw. grantów, czyli środków finansowych z budżetu NIH, Igor zapewnił w ten sposób możliwość prowadzenia badań. W tym samym czasie zastałem u Wiśniewskiego mego drugiego kolegę, Bolka Liwnicza, z naboru doktoranckiego w Zakładzie Neuropatologii PAN. Opuścił on Polskę w 1968 r., w czasie ówczesnych politycznych rozgrywek. Jednak mój pobyt u Henryka i Krystyny Wiśniewskich oraz Reginy i Bolka Liwniczów nie miał nic wspólnego z tematyką prowadzonych przez nich badań.
Moje zainteresowania koncentrowały się na małym skrawku tkanki nerwowej położonym na podstawie mózgu, połączonym z przysadką, czyli na tzw. układzie podwzgórzowo-przysadkowym, odpowiedzialnym za regulację hormonalną ustroju. Wyszedlem z założenia, że w ostrych procesach chorobowych prowadzących do ciasnoty wewnątrzczaszkowej może dochodzić do jego uszkodzenia. Wtedy kierownikiem Zakładu Anatomii w Albert Einstein Medical School była prof. Berta Scharrer. To ona i jej mąż Ernest jako pierwsi odkryli u ryb i w 1928 r. opisali zjawisko neurosekrecji. Udokumentowali metodą histochemiczną produkt sekrecyjny w pewnych komórkach nerwowych podwzgorza, który poprzez ich aksony transportowany jest do tylnego płata przysadki i tu wydzielany do krwi w formie hormonów: wazopresyny i oksytocyny. Dlatego poznanie osobiście naukowca i odkrywcy neurosekrecji miało dla mnie charakter emocjonalny. I nie zawiodłem sie. Spotkałem starszą już panią, o bardzo miłym, bezpośrednim sposobie bycia. Kiedy jej przedstawiłem moje poglądy związane z funkcjonowaniem układu podwzgórzowo-przysadkowego, wykazała spore zaciekawienie i przyznała, że jest to ciekawe i oryginalne podejście do badań tego układu i może mieć znaczenie praktyczne. Wyszedłem podniesiony na duchu, że to, co zamierzam robić, ma sens.
Tak więc, pobyt w Narodowym Instytucie Zdrowia w Bethesdzie oraz współpraca z Igorem i Marią były nadzwyczaj udane i zapoczątkowały moją tzw. karierę.

Fragment autobiografii „Okruchy jednego życia”

(oprac. Ewa Dobrowolska)

Archiwum