29 kwietnia 2014

Pacjent jak zepsuty samochód?

Krzysztof Schreyer

Niewdzięczny temat. W czasie wyraźnego, chyba nieprzypadkowego, wysypu wiadomości o zgonach dzieci, kobiet i osób starszych, którym medycy nie potrafili (a nuż „nie chcieli”?) zapobiec, stan lekarski powinien zewrzeć szeregi i nie tylko wskazywać znane mu niedomogi organizacji i finansowania służby zdrowia, ale także podkreślać poświęcenie i fachowość lekarzy.

Pisanie o tym, co szwankuje, kiedy pełen niepokoju pacjent oddaje się w ręce wybawiciela (a nuż oprawcy?) w białym kitlu, wydaje się w tej sytuacji działaniem bardzo nie na czasie. Jednak temat ten nurtuje mnie od lat, a problem wydaje się raczej narastać niż zanikać.
Z pewnością nie ujmują go statystyki, bo jak go w nich ująć? Zadowolenie lub niezadowolenie z wizyty u lekarza może dałoby się uwzględnić w ankietach, ale określenia te są z różnych powodów bardzo ogólne i bardzo mylące. Tak się jednak stało, że zły los wkręcił wielu moich znajomych i członków rodziny w tryby machiny służby zdrowia, umożliwiając mi spojrzenie od strony pacjenta. Nie sądzę, żeby te doświadczenia, zbyt często przykre, były wynikiem statystycznej anomalii. Wyczulony na sprawę, zacząłem wypytywać znajomych. Ich wrażenia okazały się podobne.
Aby uniknąć nieporozumień, muszę wyjaśnić, że nie myślę tu jedynie o fachowości, o trafności zapisanego leku czy efekcie zabiegu. Coraz częściej używamy terminu „umiejętności miękkie ” i właśnie o nie mi chodzi.
Dla niektórych z nas, lekarzy, jest to zawracanie głowy. Inni uznają, że owe umiejętności są może i ważne, ale w warunkach pośpiechu i zmęczenia nie ma na ich wykorzystanie czasu. Są jednak i tacy, którzy opanowali je świetnie i cieszą się powodzeniem u pacjentów, nawet jeśli w oczach kolegów nie błyszczą wybitną fachową wiedzą. To może dowodzić, że odpowiedni stosunek do pacjenta jest ważnym elementem wykształcenia zawodowego, a nie wymysłem przeczulonych humanistów.
Mam nikłą nadzieję, że to, o czym piszę, dotrze do części lekarzy w tym zakresie niewykształconych (może niektórzy jednak czytają „Puls”), ale nie mam raczej nadziei, że zmienię ich postępowanie, bo „czym skorupka za młodu nasiąknie…”. Wiem oczywiście, że wielu moim kolegom sprawa ta leży na sercu. Wiem, że wielu młodych lekarzy oczekuje wskazówek, a starszym jakoś nie udaje się podejść do zagadnienia systemowo, bo obowiązkowych szkoleń dla lekarzy stażystów w dziedzinie umiejętności miękkich nie wprowadzono w życie. Szkolenia też nie są rozwiązaniem idealnym, ale, jako powszechne, gwarantowałyby pewien postęp, bo ileż zła bierze się ze zwykłej niewiedzy. Rzecz jasna w tej dziedzinie przykład przełożonych, których chciałoby się nazywać mistrzami, ma największe znaczenie, ale znaleźć ich coraz trudniej. No cóż, na obyczaje narzekano zawsze, teraz, w czasie szybkich przemian, też chce się wołać: „o tempora! o mores!”.
Zbyt często zetknięcie z placówką medyczną nie uspokaja chorego, co byłoby stanem pożądanym, a nawet idealnym, lecz powoduje dodatkowe napięcia, które pacjent na ogół musi tłumić w sobie, aby się nie narazić. Ci, co emocji nie tłumią, są nieznośnym utrapieniem personelu, czasem, choć nie zawsze, bezradnego w obiektywnie trudnych warunkach. Jednak nie o błędach systemowych chciałem pisać, lecz o chwili, kiedy pacjent wreszcie styka się z lekarzem.
Kojąca dłoń lekarza, kojące słowo… Czy to jeszcze istnieje? A może jest niepotrzebne, jeśli wymagający „klient” myśli o sobie jak o zepsutym samochodzie lub komputerze, a o lekarzu – jak o sprawnym mechaniku (informatyku)? Mam wrażenie, że nawet wśród „zimnych” intelektualistów taka postawa jest rzadka.
Niestety, zdarza się ona u wysokiej klasy medycznych specjalistów.
Znany ośrodek, lista wywoływanych kolejno pacjentów.
– Siąść. Proszę patrzeć w okular.
Badanie trwa chwilę.
– Pani doktor, a co to za badanie?… – wyjawia swe niepokoje starsza pani.
– Proszę nie mówić.
Po chwili:
– Tu są recepty, następna wizyta w dniu…
– Proszę następną osobę – otwiera drzwi na korytarz pielęgniarka.
Niemożliwe, zmyślone? Zapewniam, że nie, i że jest to raczej norma.
Młody lekarz powiedział mi kiedyś, że na przykład w izbie przyjęć nie ma czasu, aby porozmawiać z pacjentem. Nieprawda, nadal dyżuruję i wiem, czy rzeczywiście nie ma czasu na uśmiech, na drobny gest zainteresowania, na kilka słów rzeczowego wyjaśnienia, jeśli potrzebne, albo po prostu zapewnienia, że się staramy, o ile nie jesteśmy pewni, że „będzie dobrze”. To samo w poradni specjalistycznej, gdzie zawsze znajdzie się czas na kilka niezmiernie dla pacjenta ważnych słów pouczeń, pochwały, otuchy, słów przez niektórych jakby zupełnie zapomnianych. To nie jest czułostkowość, tylko jedna z ważnych umiejętności lekarza. Jesteśmy zmęczeni, niedospani, robimy swoją robotę często w napięciu, często z wątpliwościami, więc trudno wymagać odczuwania pozytywnych emocji. Ale wtedy powinny zadziałać właściwe odruchy, które, jak wspomniałem, powinny wynikać z naszych lekarskich umiejętności. Umiejętność postępowania nie z zepsutym urządzeniem, lecz z człowiekiem, nie jest prosta. Oczywiście duże znaczenie ma psychologiczne wyczucie, często idące w parze z doświadczeniem, ale też z minimum wiedzy. Dlatego warto tego uczyć, przede wszystkim studentów i młodych lekarzy.

Archiwum