27 lutego 2015

Dobra sława


Temat trudny, można powiedzieć wstydliwy. Kiedyś, w rozmowie z młodszymi, znającymi mnie kolegami, zeszło na motywację do pracy w izbach lekarskich.
– Pan to po prostu lubi – powiedzieli, dając delikatnie do zrozumienia, że jest to rodzaj dziwactwa, które w moim przypadku można potraktować wyrozumiale i życzliwie, ale ci inni… Oni już się dobrze w tych izbach urządzają…
Po latach komunizmu działalność społeczna, skażona przymusem, fałszem i fasadowością, wielu osobom nadal wydaje się czymś podejrzanym, a wielu – naiwnym, śmiesznym albo po prostu bezużytecznym.
Trzeba tu wyjaśnić, że w naszym samorządzie po wstępnym okresie entuzjazmu i nadziei, kiedy liczni działacze funkcyjni, wygrawszy ciężką walkę w pierwszych superdemokratycznych wyborach, pełnili swe obowiązki bez wynagrodzenia, nastąpił czas zstępowania na ziemię. Izby krzepły, codziennych zadań przybywało i liderzy nie mogli ich dobrze spełniać, pracując jednocześnie w przychodniach, pracowniach i szpitalach. Zaczął więc funkcjonować system wynagrodzeń i diet. Po pewnym czasie w opinii nieżyczliwych, ale nawet tych, którzy byli emocjonalnie niezaangażowani, czołowi działacze „dorabiali się”, w domyśle: naszym kosztem. Niestety, jak to bywa w młodych organizacjach, nie obeszło się bez pewnych nadużyć, jednak skutecznie zlikwidowanych. Komisje rewizyjne, coraz bogatsze w doświadczenia, dążąc do wykazania się dobrą pracą, sokolim wzrokiem wypatrywały i wciąż wypatrują najmniejszych nieprawidłowości, a liderzy izb, lękając się oskarżeń, unikają nawet usprawiedliwionych wydatków związanych na przykład z reprezentacją. Czy w związku z profesjonalizacją izby, wspomagane przez coraz bardziej doświadczony aparat urzędniczy i ekspercki (np. przez prawników), przestały być organizacją działającą społecznie?
Lekarze chętnie mówią: „co te izby robią?”, wytykają wszelkie niemożności, te prawdziwe i te urojone, traktują działaczy jako „zurzędniczałych” onych. Z drugiej strony jednak trudno dostrzec jakąś dominującą, powszechną tendencję do angażowania się w naprawę samorządu, a więc chęć stania się owymi dobrze urządzonymi onymi (na cztery lata), lub nawet chęć decydowania na zjazdach o sprawach najistotniejszych. Coraz trudniej o kworum w regionach wyborczych, a spora liczba delegatów, którzy dali się łaskawie lub po walce wybrać, zjazdy okręgowe ignoruje, ceni swój czas prywatny bardziej niż społeczne zobowiązania, nie mówiąc już o pracy w komisjach rad okręgowych, otwartych dla każdego członka izb lekarskich. Podejrzewam, że wielu kolegów staje w szranki wyborcze wyłącznie z czystej chęci rywalizacji. Bo jak inaczej wytłumaczyć ich późniejszy brak aktywności? Są to te przykre strony życia samorządu, ale czy powinny przyćmiewać strony jasne?
Większość delegatów działa po staremu społecznie. Członkowie rad okręgowych i przewodniczący kilkunastu komisji problemowych za oddany izbom czas, za swe osiągnięcia i porażki wynagradzani są dobrym słowem, aczkolwiek nie zawsze. Społecznie pracują członkowie tychże komisji. Dla sprawiedliwości trzeba zauważyć, że ci, którzy pełnią swe funkcje za wynagrodzeniem, nierzadko płacą za to przykrym czasowym zerwaniem lub znacznym rozluźnieniem więzów z dotychczasowym miejscem zatrudnienia.
Jak więc wytłumaczyć to „niedzisiejsze” zaangażowanie? Czy wystarczającym motorem działania jest chęć zrobienia czegoś pozytywnego dla swojego środowiska, bo takie mamy geny albo tak nas wychowano? Człowiek od zarania dziejów, będąc istotą społeczną (co według ewolucjonistów stanowiło główny czynnik prowadzący do powstania homo sapiens), ma wrodzoną silną potrzebę zdobywania uznania w oczach bliskich, a także potrzebę działania we wspólnocie. Czy to wyczerpuje problem motywacji? Niestety, nie słyszałem o badaniach naukowych na ten temat.
W starożytności sformułowano piękne pojęcie „dobrej sławy”. Czy nie należy się ona, mówiąc prosto, wszystkim pracującym społecznie i nieoczekującym jej – nieraz wstydzącym się jej nieszczerze – zapaleńcom, „pozytywnie zakręconym”? Wewnętrzna satysfakcja jest wprawdzie ważna, ale niepełna, bo przy najlepszych chęciach musi być skażona różnego kalibru niepowodzeniami. Kiedyś mówiłem, że tak jak taternicy wchodzą z trudem na szczyty, bo one są, tak obywatele poświęcający się pracom dla ogółu robią to, bo widzą istotne zadania, z którymi należy się zmierzyć. Ale trud ten, nieraz długotrwały, bywa niewdzięczny. Mało jest rzeczy, które mogą tak podnieść na duchu i wzmocnić motywację jak słowa uznania – rzecz niby łatwa, ale jakże rzadka.
Dotyczy to zresztą nie tylko pracy społecznej. Szczególny brak podstawowego savoir-vivre’u zdarza się wcale nierzadko. Niech przykładem będą konkretne przypadki doświadczonych lekarzy czy nawet ordynatorów, którzy odeszli po kilkunastoletniej służbie, nie usłyszawszy słowa „dziękuję”.
Niektórzy zarzucają izbom, że rozdają liczne odznaczenia. (Rocznice bywają dobrą okazją.) W dużej części przyznawane były za pracę dla samorządu. Mamy medal Jerzego Moskwy, od niedawna medal Jana Nielubowicza, mamy Laudabilis.
Wszystkie są wyrazem uznania dla tych, którzy kawał swego życia poświęcili innym. Wszystkie są symbolem „dobrej sławy”. Nie wstydźmy się jej, nauczmy się ją wyrażać, bo jest naprawdę dobra i naprawdę potrzebna.

Archiwum