9 marca 2013

Był jazz

Jak sięgnę pamięcią, dom był zawsze pełen muzyki, do czego przyczyniały się wokalne uzdolnienia mojego ojca i matki oraz liczna śpiewająca rodzina, zjeżdżająca na soboty i niedziele do Międzylesia, a później do Anina.
Repertuar rodzinny był bogaty – od operetkowych arii przez pieśni z dawnych śpiewników domowych, kompozycje Cibulki, ze słynną „Modlitwą dziewicy” na czele, do najmodniejszych przedwojennych szlagierów włącznie.
Ci, co „szagali po matuszce Rosji”, a było ich wielu – we wszystkich zsyłkach i wywózkach na Sybir rodzina miała swą silną „reprezentację”, wyśpiewywali przepiękne rosyjskie ballady i romanse.
Domowe teatrum umarło śmiercią naturalną po wojnie, wynikiem której było przetrzebienie rodziny i rozrzucenie jej po świecie. W miarę mego dorastania wspólne śpiewy stały się jeszcze rzadsze i zostały zastąpione gramofonowymi płytami, których mnóstwo pościągaliśmy od rodziny. Gdy doszły do tego płyty powojenne, z nagraniami septetu Górkiewicza i Skowrońskiego, orkiestry braci Łopatowskich, z produkcjami Henryka hrabiego Rostworowskiego, Marty Mirskiej i orkiestry Karasińskiego, na wspólne śpiewanie „pod lampą” zaczęło brakować czasu. Później doszły do tego płyty amerykańskie, zdobyte w YMCA, z nagraniami big bandów, z orkiestrą Glenna Millera na czele.
W okresie anińskim, po odbudowie zniszczonego gmachu YMCA przy ulicy Konopnickiej, zacząłem tam być częstym gościem, gdyż mogłem pogodzić dwie rzeczy – pływanie i muzykę. Niestety w roku 1948 moje kontakty z YMCA uległy gwałtownemu przerwaniu, a to za sprawą zatrzymania mnie wraz z kolegami z „trefnym” towarem, kiedy pewnego wieczoru opuszczaliśmy gmach. Zatrzymania musiały być wcześniej zaplanowane, gdyż w krótkim okresie na komisariat przy ulicy Wilczej sprowadzono kilka grup z YMCA. Moja czteroosobowa grupa była najbardziej zagrożona, gdyż akurat tego dnia wynosiliśmy z YMCA wiele amerykańskich pism i broszurek, które wówczas uznane były za materiały kontrrewolucyjne. Uratował nas zwykły przypadek. Eskortujący tajniacy pozostawili nas na moment w przedpokoju sali przesłuchań. Kiedy zostaliśmy sami, szybko naddarliśmy od góry przybite do ściany dwa duże propagandowe plakaty, z wymalowanym wielkim uchem i napisem „Wróg słucha”, i wsunęliśmy za nie cały wynoszony trefny urobek. Przesłuchanie było krótkie, ponieważ podczas rewizji niczego nie znaleziono. Wypuszczono nas jednak dopiero wówczas, kiedy przywieziono „suką” rodziców, którzy podpisali, że się zobowiązują do takiego pilnowania dzieci, by nigdy już nie doszło do kontaktów z „wrogimi socjalizmowi ośrodkami”. I to był niestety koniec naszych kontaktów z YMCA, której działalność zresztą nieco później całkowicie przerwano. Od tamtego momentu rolę YMCA w krzewieniu jazzu pełniły audycje Willisa Conovera „It’s music USA – Willis Conover speaking from Washington D.C.”, a nieco później audycje Radia Luksemburg. Z czasem Jazz 48 zaczyna odżywać i po pierwszych próbach, we wczesnych latach 50., coraz śmielej wkracza w życie studenckie. Melomani nie tylko grali coraz częściej w Łodzi na wieczorkach tanecznych, ale zaczęli przyjeżdżać do Warszawy na koncerty, które organizowaliśmy im najpierw w Sali Kolejarza przy Foksal, a następnie w baraku Ministerstwa Komunikacji przy Wspólnej i w Domu Medyka. Z Krakowa przyjechała orkiestra Andrzeja Kurylewicza z Wandą Warską śpiewającą jazzowe standardy i zupełnie śmieszne piosenki, np. tę o szewczyku, zanim założyła Piwnicę na Starym Mieście i zaczęła śpiewać poezje klasyków. W wielu warszawskich restauracjach, kawiarniach i hotelach grały doskonałe orkiestry, np. „Kaczki” Kowalczyka w Polonii czy Władka Sosnowskiego w Bristolu. Charles Bovery, Wiesław Machan, Wojciech Piętowski, Alfred Pradella, Jan Walasek grają w YMCA, Bristolu i w Paradisie, Zbigniew Wróbel w hotelu Warszawa. Śpiewały: Betty Charles, Jeanne Johnston-Schiele, Carmen Moreno, Katarzyna Bovery i inne damy.

W drugiej turze dopiero otwarto Kamieniołomy w odbudowanym hotelu Europejskim oraz lokale w hotelu Grand. Słynna też stała się kawiarnia Nowy Świat na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu, a to dzięki orkiestrze Mazurkiewicza. Naturalnie było też i wiele innych lokali – Melodia, Paradis i inne, ale to już była „druga liga”.
Słynną przedwojenną Adrię otwarto z pewnym opóźnieniem, ale nigdy nie cieszyła się sympatią studentów i inteligencji. Trzeba przyznać, że bawiące się tam towarzystwo było mocno „nadziane”, ale prawdziwa elita intelektualna nigdy tam nie bywała.
Początkowo, na przełomie lat 40. i 50., ulubionym miejscem naszych spotkań była kawiarnia w hotelu Polonia, gdzie wieczorami grał świetny zespół „Kaczki” Kowalczyka, w skład którego wchodzili świetni jazzmani: Brągiel – trąbka, Woźniak – basista, Grochowski – saksofonista oraz Janusz „Mrek” Byliński grający na perkusji. Oprócz rasowego jazzu zespół Kowalczyka grał także muzykę klasyczną, w tym przeróbki ulubionych operetkowych uwertur i potpourri. Kawiarnia stanowiła wygodne miejsce spotkań, gdyż położona była niedaleko Domu Medyka przy ulicy Oczki. Poza tym przy pobliskiej Żurawiej znajdowała się tania restauracja końska Canaletto, którą nazywaliśmy Konioletto, gdzie za psie pieniądze można było zjeść wspaniałe dania z koniny i to w sali, której ściany obwieszone były obrazami Warszawy pędzla Canaletta. Od przełomu lat 1953 i 1954 jazz atakował coraz odważniej, mimo nadal silnie jeszcze okopanego w masowych środkach przekazu i partii „betonu” usiłującego go zdyskredytować. Jest rzeczą osobliwą jak wielu ówczesnych tzw. partyjnych dziennikarzy i działaczy „oddanych idei komunizmu”, którzy zjechali do kraju na sowieckich bagnetach, przeżyło do dzisiejszych czasów, przy czym bez względu na meandry historii ani jeden włos nie spadł im z głowy! Panowie ci, których nazywaliśmy „przechrztami”, do dzisiaj trzymają ciepłe posadki albo predestynują do rządu dusz i starają się pełnić misję jedynie słusznych mędrców. Najkomiczniejsze w tym wszystkim – a może najobrzydliwsze – jest to, że ci ludzie coraz śmielej wypisują o swych rzekomych prześladowaniach za przekonania, gdy tymczasem w czasach bolszewii pławili się w dobrobycie i pełnymi garściami korzystali ze wszystkich materialnych i duchowych dobrodziejstw systemu, których nas pozbawiały rządy komuny. Szybko zapomnieli, że to oni komunę do Polski przywlekli, jak dżumę, i to oni odpowiadają za wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na ten umęczony kraj! Dom Medyka, nasza przystań i siedlisko, miał jeszcze i tę zaletę, że znajdował się o rzut beretem od Stodoły, wielkiego drewnianego baraku pozostawionego przez budowniczych Pałacu Kultury, w którym urządzono całonocną tanią knajpę. Także w pobliżu był całonocny bar Dworca Głównego, gdzie spotykało się menelstwo, nad ranem zaś docierały niedobitki ze stołecznych zabaw. Ani w Stodole, ani w dworcowym barze stroje ani konwenanse żadne nie obowiązywały, więc osobnicy w fufajkach i gumiakach przeplatali się z panami ubranymi w wizytowe garnitury i lakierki. Pokazywanie się tam było w modzie, podobnie jak w paryskich halach, gdzie towarzystwo schodziło się każdego ranka na zupę cebulową! Mimo braku jakichkolwiek przepisów, panował niepisany zwyczaj, że panie w melinach tych nie bywały, z wyjątkiem, naturalnie, tzw. Gruzinek, czyli dam, które zwykły świadczyć usługi w licznych jeszcze w tych czasach ruinach Śródmieścia. Klub Katakumby w kawiarni Kamienne Schodki na Starym Mieście założyłem spontanicznie wczesną wiosną roku 1954. Spełniał bardzo pożyteczną funkcję dla promocji jazzu. Tam słuchaliśmy wykładów o jazzie, które dla mnie stanowiły kontynuację nauk pobieranych przed laty w warszawskiej YMCA. Oprócz tego klub rejestrował wszystkie działania jazzmanów na terenie Warszawy, przeto zawsze wiedzieliśmy, co i gdzie się odbędzie. Wszystko to razem wzięte spowodowało, że coraz częściej brałem zastępstwa, a następnie samodzielnie prowadziłem koncerty jazzowe na warszawskich uczelniach, na których dawniej konferansjerami byli świetni aktorzy, np. Wieńczysław Gliński, Andrzej Łapicki czy taka osobowość jak Henryk hrabia Rostworowski. Dużym wydarzeniem były koncerty angielskiego klarnecisty Ackera Bilka w Warszawie oraz przyjazd słynnego big bandu Glenna Millera, w roku 1956. Do zwycięskiej ofensywy jazzu w Warszawie przyczyniły się dwa wydarzenia: wizyta Everyman Opera, która przyjechała z „Porgy i Bess” Gershwina, oraz Światowy Festiwal Młodzieży w roku 1954. To, że kilku z nas udało się dostać do Romy, gdzie wystawiano „Porgy i Bess”, to był prawdziwy cud, zważywszy, że całe partyjne, rządowe i ubowskie menelstwo, wraz z żonami, wystąpiło o bilety. Nam udało się dostać dzięki prostemu trickowi, a mianowicie podszyciu się pod ekipę tragarzy i pomocników wnoszących i ustawiających na scenie dekoracje!

Archiwum