6 września 2005

O ściąganiu

Dykteryjka tytułem wstępu

Dawno temu (na I będąc roku) zostałem poproszony przez Pana Adiunkta o popilnowanie w zastępstwie studentów oddziału anglojęzycznego (English Division) podczas kolokwium z anatomii. Zamknąwszy za sobą drzwi, pomyślałem, że zrobię dobry w moim mniemaniu uczynek – „pomogę” towarzyszom niedoli. Zwłaszcza, że kilkoro z nich kojarzyłem z rozmaitych imprezek. Wytłumaczyłem kolegom cudzoziemcom w słowach krótkich, że przymknę oko, bo też jestem studentem empatii pełnym.
I… nic się nie zmieniło. W ciszy i skupieniu rozwiązywali test. Zero konsultacji, zero materiałów na ławkach. Przemknęło mi przez myśl – aha, sądzą, że to jakaś podpucha – myślą, że jestem podstawionym kolaborantem belfrów. Dobra, zamknąłem drzwi za sobą, mówiąc, że muszę wyjść do WC. Filowałem przez dziurkę – zero zmian. Wróciłem po kwadransie, zacząłem zbierać testy. Parę osób nie zdążyło, brakowało im po kilka odpowiedzi – zawołałem ich do siebie i poprosiłem, by wpisali cokolwiek, strzelili – przecież zostawiając puste miejsce, na pewno stracą punkt. Usłyszałem: dziękuję, ale nie.
Przy najbliższej sposobności, nad kufelkiem namówiłem kumpli cudzoziemców o wytłumaczenie, czemu nie chcieli z mojej „dobroci” skorzystać. Zdumiała mnie ich odpowiedź: „Kolokwia i egzaminy są dla nas – chcemy się na nich dowiedzieć, czego nie umiemy, co jeszcze musimy doczytać. Płacimy za wiedzę, nie za papier – interesuje nas informacja odzwierciedlająca faktyczny stan naszej wiedzy, nie byle zaliczenie. Przyjechaliśmy do Polski na studia medyczne, by solidnie przygotować się do przyszłej pracy, będziemy odpowiadali przed przyszłymi pacjentami (i ich prawnikami) za niedostatki wiedzy. My za wiedzę płacimy, więc wymagamy surowej weryfikacji jej stanu. Nie trzeba nas pilnować”.

Ściąganie jako oszukiwanie kolegów

Ściąganie ma jeden ważny aspekt istotny przy wszelkich egzaminach konkursowych (np. opartych na krzywej Gaussa) – jest grą nie fair względem pozostałych zdających. Kogo oszukujemy, ściągając? Komisję egzaminacyjną? To jej ZALEŻY, żebyśmy się nauczyli? Nie – oszukujemy własnych kolegów, którzy starają się uczciwie rozwiązać mniej lub bardziej kretyński egzamin. To im robimy świństwo. Z faktu, że mnóstwo osób kradnie, nie wynika, że należy zalegalizować złodziejstwo i wprowadzić prawo pięści. Bo jeśli takie w nas drzemie rozumienie cywilizacji, to możemy się zdziwić, że w końcu przyjdzie większy od nas cwaniaczek, bez szyi, w „garniaku” z trzema paseczkami, i nim się obejrzymy, zalutuje nam plombę. Zasłużoną. Dżungla to dżungla.
Daleko do polskiego piekiełka, gdzie każdy każdemu nogę podstawia?
Dlatego uważam, że warto przestrzegać zasad współżycia społecznego, mimo wszystko, mimo że tak często dostaje się za to w skórę. Robiąc
z uśmiechem na twarzy kumpli
w gumę, możemy liczyć, że w pewnym momencie bez żadnych skrupułów zostaniemy sami przez nich kopnięci w liter cztery. Że naszą zostanie nam odmierzone miarą.

Ściąganie jako stosunek do samego siebie

Pragnę się także odnieść do naszego stosunku do samych siebie. Po co w ogóle studiujemy/-waliśmy? Miałem kumpla, który od pierwszego roku powtarzał, że studia są formalnością, bo jego ojciec jest ordynatorem i jedynym specjalistą (drobna zabiegówka) w powiatowym miasteczku. Zawsze lekceważył jakąkolwiek wiedzę, pewny, że jego ścieżka życia jest prościuchna. Rżnął na każdym egzaminie, płacił za pisanie egzaminu za niego. Nikomu
z was nie życzę, by w jego trafił ręce…
Serio. Non scholae sed vitae discimus. W wolnym świecie pozycja zawodowa lekarza jest skorelowana w mniejszym lub większym stopniu z jego wiedzą i umiejętnościami. Bo to z niej wypływa reputacja oraz możliwość pomocy choremu. Oczywiście, że mądrość nie jest jedynym wyznacznikiem wartościującym lekarza, ale głupota (czytaj: krzywdzenie ludzi) jest cechą dyskredytującą, w Polsce niestety zbyt późno.
Jeśli nasze podejście do nauki (dowolnej) i sprawdzających poziom naszej własnej wiedzy egzaminów będzie cyniczne, to pozostanie nam obłudne prawienie o „moralności”, „pomaganiu”, „wspieraniu psychicznym” etc. Bo rzeczywiście takie będą li tylko możliwości „głupiego doktora”, jak rozmaitych „uzdrowicieli”. Lekarz mający fachową wiedzę (oraz, co moim zdaniem znacznie ważniejsze, obiektywną świadomość obszarów własnej niewiedzy) może uczciwie, z czystym sumieniem „wspierać” dobrym słowem chorego. Nie zamiast, ale w uzupełnieniu pomocy medycznej, tam, gdzie się kończy obszar oddziaływania zawodowego, a zaczyna międzyludzka solidarność, dawniej zwana miłością bliźniego.
Skąd mamy wiedzieć, czego nie wiemy, skoro egzaminy traktowaliśmy jako zło konieczne, „wspomagając się”, ile się dało? Tak naprawdę, oszukując siebie, robimy także krzywdę naszym przyszłym pacjentom.

Czyż złodziejem jest tylko ten, którego na złodziejstwie przyłapano?

Giełdy pytań

O ile jestem zasadniczo zwolennikiem zero-jedynkowej oceny postępków moralnych, o tyle muszę stwierdzić, że w kwestii giełd pytań doznaję pewnej konfuzji. Giełda bowiem giełdzie nierówna, a szczególnie ważne w ocenie korzystania z giełdy są intencje – zarówno sporządzających je, jak i uczących się do egzaminu, gdy po giełdę sięgają. W Niemczech, gdzie miałem przyjemność studiować w ramach „Erasmusa”, można było nabyć (wydawnictwo samorządu studenckiego!) giełdy pytań… autoryzowane przez szefa kliniki. Na ogół opatrzone były komentarzem, iż, ja, taki a owaki profesor, za szczególnie ważne w wykształceniu lekarza niespecjalisty uważam kwestie następujące w mojej ulubionej dziedzinie… Każdy lekarz na całe życie powinien zapamiętać, że itd. itp. Oczywiście, jeśli będzie mi dane Państwa egzaminować, na pewno o to zapytam,
i jeśli usłyszę szczególnie absurdalną odpowiedź, bez wahania obleję. Były to cienkie skrypciki lub serie testów
z kilku (nastu) ostatnich lat.

Uważam, że jeśli giełda nie stanowi „gotowca”, ale służy nauce, tzn. samodzielnemu sprawdzeniu wiedzy (a raczej obszarów własnej niewiedzy) na kilka dni przed egzaminem, by uświadomić sobie, czego warto się jeszcze douczyć – to ma ona istotny walor pomocy naukowej. Co innego np. buchnięte asystentowi testy, stanowiące jedyne źródło wiedzy.

Mam wrażenie, że tkwimy (dydaktyka medyczna in gremio) w zaklętym kręgu: „olewamy” zajęcia, nudzimy się na nich wściekle, ziewając i stale zerkając na zegarek, wyczekujemy ich końca, czy wreszcie nie chodzimy na (nudne) wykłady. Prelegent, widząc słabą frekwencję i znudzenie słuchaczy, także coraz mniej się przykłada, przestaje mu zależeć, przygotowuje się „na odwal się” itd. No i zajęcia stają się jeszcze nudniejsze, abstrakcyjne i bez sensu,
a my nudzimy się coraz bardziej.
Ten stosunek przekłada się na egzaminy. Są one – trochę na złość „olewającym” studentom – trudne i niepraktyczne, z kolei osoby pilnujące wykazują się empatią i dają zrzynać, z czego mnóstwo osób korzysta. Doprowadzamy do tego, że egzamin jest całkiem „od czapy” i że bez ściągania zdanie go zaczyna graniczyć z cudem (bezlitosna krzywa Gaussa). I tak osoby usiłujące uczciwie zdać egzamin, do którego rzetelnie się przygotowały, stają się pokrzywdzone.
Może warto przełamać ten zaklęty krąg, np. współmoderując zajęcia – zadając pytania, zwracając uwagę na kwestie praktyczne, oczywiście tam, gdzie to będzie możliwe. Co do egzaminów – może warto spróbować wpłynąć (studenckie ankiety dydaktyczne na uczelniach medycznych, korespondencja imiennie adresowana do organizatora) na ewolucję tematyki i zakresu egzaminu? Może warto zabiegać o przedstawienie zdającym na piśmie zakresu egzaminu, zagadnień szczególnie zdaniem organizatora ważnych (giełdy pytań)? Zaś w kwestiach technicznych – może warto spróbować samodzielnie rozwiązywać test, REAGUJĄC na niekoleżeńskie postępowanie innych zdających?

Idealizm kontra pragmatyzm

Oczywiście, że na uczciwości się „traci”, niekiedy nawet, przy powszechnej nieuczciwości, traci się na „frajerstwie” sporo. Czy jednak taka krótkoterminowa „przegrana” nie stanie się z czasem przyczynkiem do długofalowego „zwycięstwa”?
Do wygrania z samym sobą? Przyznaję, że pokusa zerknięcia do kolegi, by skonsultować jedno jedyne pytanie, ów magiczny jeden punkt, od którego tak wiele zależy, bywa czasami olbrzymia. Ale czy nie warto zacząć naprawiać otaczającego nas świata od nas samych? Czy nie warto stracić punktu, by w ostatecznym rachunku zyskać? Spróbować stawać się uczciwszym człowiekiem, poczynając od spraw drobnych, tak drobnych, jak np. ściąganie na egzaminach. Kondycja moralna naszego społeczeństwa nie jest szczególnie wysoka, ale jest moim zdaniem wysoka wystarczająco, by spróbować żyć ciut lepiej, uczciwiej. By myjąc zęby rano, uśmiechnąć się do siebie. Jednym z elementów, na który także warto zwrócić uwagę jest walka z permisywizmem – przymykaniem oka na dziejące się tuż koło nas zło.
Doprowadza to do sytuacji, że mamy coraz więcej spraw „gdzieś”, że zagalopowujemy się w przymykaniu oka na rzeczy naganne, najwyższego kalibru. Czy osławieni „łowcy skór” w Łodzi nie mieli kolegów-lekarzy? Czy nikt nie wiedział, że obok rozgrywa się dramat? Nie krążyły plotki? Nikt się nie zainteresował?

Jakże wiele dzieje się rzeczy złych przy naszym milczącym współudziale, bez naszego najdrobniejszego sprzeciwu, tzn. za naszą aprobatą… a potem możemy sobie pobiadolić, „że jest bagno” i my się „jakoś ratujemy, ażeby się nie pobrudzić” itd. Diabeł tkwi w szczegółach. W takich drobnych sprawkach, jak ściąganie na kretyńskim egzaminie. Jak drobne nieuczciwości i przymykanie oka
na otaczające nas zło. Ü

Tomasz SKAJSTER

Archiwum