12 września 2009

Idę na medycynę

„Zagrajcież mi, niechaj cofnie się świat” – cz. I

Doktorzy, uważasz, moje dziecko, to nie jest towarzystwo – mawiała moja matka, gdy byłem małym chłopcem.
W naszym domu nikt nigdy nie chorował. Co więcej, obydwie babcie dożyły prawie setki, nie widząc lekarza. Prawdę mówiąc, oficjalna medycyna nie była u nas dobrze widziana, gdyż babcie, jak prawdziwe katoliczki, traktowały chorobę jako karę zsyłaną przez Boga na grzeszników. Dlaczego żyły w zdrowiu? Prawdopodobnie dlatego, że znajdowały się w bezustannym ruchu. Wieczorami, kiedy cały domjuż spał – babcie jeszcze długo chodziły, zaś nazajutrz rano, kiedy dom jeszcze spał – babcie już chodziły, jak małe parowoziki. Oto sekret zdrowia, a nie garściami spożywane leki, wizyty u specjalistów, coraz to bardziej wymyślne badania dodatkowe i różne fizykoterapie, którym to terminem opatruje się rozliczne bierne działania mające stanowić jakoby remedium na wszelkie dolegliwości, a których rzeczywista wartość dla zdrowia równoznaczna jest zazwyczaj z naświetleniem lampką nocną!
Naturalnie, babcie leczyły się same, i to leczyły dobrze! Zresztą nie tylko siebie, ale cały dom i znajomych. Gdy któraś z ciotek miała atak wątroby, nagrzewały fajerkę albo duszę od żelazka, zawijały w lniane chusty i przykładały na miejsce bólu. Gdy bolał ząb, w domowej apteczce był kreozot, w którym maczano łepek zapałki owiniętej watką i wkładano w dziurę w zębie. Na wszelkie skręcenia była woda gulardowa, na obolałe stawy – okłady z opodeloku lub maści ichtiolowej. Efekt terapeutyczny – był murowany. Na febrę stosowano nacieranie terpentyną i octem. Wywar z gotowanej cebuli oraz surowy sok z kartofli, krople rumiankowe i krople rabarbarowe leczyły dolegliwości gastryczne. Fiaker-pulver i proszek Dovera stosowano na uporczywy kaszel, proszek salicylowy na gorączkę, zaś mentolowy na katar. Całości dopełniała flaszeczka z amoniakiem, którego używano do cucenia dam mdlejących czy też odgrywających omdlenie. Panie często korzystały też z oleju rycynowego, gdyż zaparcia u cioteczek i branie na przeczyszczenie były rzeczą częstą.
W późniejszych czasach na honorowym miejscu w domowej apteczce musiały się znajdować tzw. proszki z kogutkiem, na bóle głowy i wszelkie inne dolegliwości bólowe. Aptekarz, który wynalazł te proszki, stał się właścicielem wielkiej fortuny, bo cały kraj proszkami z kogutkiem się ratował!
Głęboka religijność powodowała, że babcie filozoficznie się zapatrywały na zagadnienia śmierci, czego dowodem było powiedzenie: „Przecież na koniec trzeba na coś umrzeć”. Dlatego każda z nich miała swoje półki w przepastnej szafie, na których wykrochmalone i wyprasowane było wszystko to, co potrzebne jest człowiekowi w ostatniej podróży. No, a poza tym szeroko stosowały przeróżne zioła, o których prawdziwie tajemną wiedzę czerpały ze starodawnych i dobrze już wysłużonych różnojęzycznych zielników.
W roku 1951, kiedy to zostałem maturzystą, babcia Rozalia spędzała wczesne lato nad morzem. Matka moja powiadomiła ją listownie, że „Arturek zdał”, więc pierwszej niedzieli po powrocie do Warszawy babcia zjechała do Anina, aby się wypytać o najulubieńszego wnuczka. – Lodka! A gdzie to Arturek idzie po maturze? – zapytała zaraz po przekroczeniu progu. – Na uniwerek, na prawo – odparła matka.
W tym momencie babcia Rozalia na moment zsiniała, straciła dech i ze złości zaniemówiła. – Niech sam szatan gniewu się mego lęka! Na jakie prawo, do jasnej cholery?
– wykrzyczała. – Samo niebo mnie natchnęło, żeby na czas przyjechać! Teraz, kiedy to byle wraży syn i wsiowy łachmyta po skończeniu kursów Duracza zostaje prokuratorem i czymś tam jeszcze – ty, na moją bolesność i utrapienie, chcesz zmarnować „Takie Dziecko”?
Od słowa do słowa zostało uzgodnione przy obiedzie, że wycofuję papiery z prawa i składam na medycynę, na tym samym zresztą Uniwersytecie Warszawskim. W czasie obiadu babcia przedstawiła nam tok swego rozumowania: – Wkrótce, moje dzieci, będzie trzecia wojna, a na wojnie, jeśli ktoś przeżywa, to tylko księża i doktorzy, którzy zresztą i w czasie pokoju głodem nie przymierają. Prawo wówczas na nic się nie przyda. A poza tym: pomoże nie pomoże, zapłać niebożę – oto sekret doktorów – dodawała często w rozmowach. Tak więc następnego dnia poszedłem na uniwersytet i papiery przeniosłem na medycynę. Sprawa wcale nie była taka prosta, gdyż zgłosiło się po ośmiu kandydatów na jedno miejsce, a poza tym zażądano ode mnie zaświadczenia z powiatowej Komendy ZMP, a to dlatego że
w „powiecie” mieli dokładne opisanie mojej osoby: „Dziecko wroga Ludu, a poza tym, chociaż aktor (!), odmówił występów w sztuce „Tajna drukarnia”, za co został czasowo usunięty ze szkoły i zawieszony w prawach ucznia”. Wyjaśnić muszę, że w szkole działało kółko dramatyczne, które prowadziła dr Zofia Mianowska, dyrektorka gimnazjum. Z racji doskonałej dykcji oraz umiejętności „podawania wiersza” przysługiwały mi prawa solisty. Wszystko szło dobrze dopóty, dopóki wystawialiśmy „Dziady” Mickiewicza itp.
Trudności w przyjęciu papierów na uniwersytet wynikały z „zaplątania się mojego ojca w politykę”. Wrogiem ludu ojciec mój został na własne życzenie, gdyż należąc do PPS-u, długo opierał się przed wstąpieniem w szeregi PZPR, po Zjednoczeniowym Kongresie PPS-u z PPR-em. Połączenia tych dwóch organizacji dokonano na rozkaz Stalina. Chodziło o wymazanie PPS-u z historii Polski, aby partia ta nie stanowiła przeciwstawności dla PZPR-u, tworu całkowicie sztucznego, podporządkowanego Moskwie i grupującego głównie tzw. element, a nie uczciwych robotników. Ale nie mogę powiedzieć, towarzysze z powiatowego ZMP nie byli tacy najgorsi, gdyż dali mi szansę. Szansą tą miała być przykładna praca na wakacyjnym turnusie Służby Polsce, paramilitarnego związku organizującego młodzież do pracy na tzw. budowach socjalizmu. Do Nowej Huty pojechałem z chęcią, ponieważ w domu się nie przelewało i w wakacje trzeba było coś jeść.
No, a poza tym kochałem podróżować, a pracy fizycznej się nie bałem. W Nowej Hucie hufiec nasz, liczący kilkuset junaków, oprócz uprzątania placu budowy wielkiego osiedla mieszkaniowego kopał w ziemi dziurę – tak nazywaliśmy olbrzymią jamę, z której dzień i noc wywożono ciężarówkami wykopaną ziemię. Gdyby dobrze zliczyć codzienne raporty wywózkowe, to by się okazało, że w dziurze powinno się zmieścić coś na kształt Pałacu Kultury w Warszawie – naturalnie bez iglicy. Oszustwo było przeraźliwe! Na ciężarówki mieliśmy zalecane ładować tylko po parę kubłów ziemi. Na usypanych kopczykach stawialiśmy kubły dnem do góry i na tych kubłach siadaliśmy. Wartownicy rejestrujący przy bramie liczbę kursów samochodowych nie byli w stanie się zorientować, że „wozimy powietrze”.
Liczący kilkuset junaków hufiec wykopał, mimo wszystko, zupełnie dużą dziurę w ziemi. Na akademii z okazji zakończenia miesięcznego turnusu pracy odbył się uroczysty apel, na którym dowodzące nami wojsko dostało „gwiazdki”, odznaczenia i pokaźne gratyfikacje pieniężne, po czym natychmiast poszło „dać w szyję”. Nam rozdano stosowne zaświadczenia, niektórym wręczono dyplomy i też pozwolono się upić – z tym, że za własne pieniądze.
Rankiem następnego dnia, do tysięcy maleńkich młoteczków walących mnie w przepity mózg, dołącza się okropny warkot czołgów. Otępiony straszliwym kacem wstaję, by ratować się zimną wodą, i kiedy odchylam połę namiotu widzę, jak trzy potężne spychacze metodycznie naszą dziurę zasypują! Budzę chłopaków, wyrywamy z namiotów kołki i lecimy się bić ze spychaczami.
Drogę zastępuje nam kompania wartownicza. – Nazad, nazad – wołają.
– Dlaczego zasypują naszą dziurę?!
– ktoś histerycznie wrzeszczy.
– Bo zwierzchność nakazawszy
– słyszymy. – Na tym miejscu boisko piłkarskie pobudujem.
Niezbadane są wyroki nieba!
Towarzysze z Powiatowej Komendy ZMP słowa dotrzymali i przesłali z moją kartoteką stosowną opinię umożliwiającą mi przystąpienie do wstępnego egzaminu na Wydział Medycyny Uniwersytetu Warszawskiego. Po latach uzyskuję dostęp do akt osobowych i czytam: „Chociaż kolega Artur Dziak, syn Józefa, wychowywał się i przebywał w środowisku obcym klasowo, silnie wrogo nastawionym do ustroju sprawiedliwości społecznej, którego zręby położyły pokolenia wyzyskiwanych robotników i pracującego chłopstwa mogących tylko zapewnić jasną przyszłość naszej Ludowej Ojczyźnie, to jednak nakierowana praca ideologiczna Związku Młodzieży Polskiej wyrwała go z otchłani marazmu burżujskiego środowiska reakcji i otumanienia. Skierowanie kolegi Artura Dziaka, syna Józefa, na socjalistyczne budowy pozytywnie go nastawiło do idei budowy zrębów socjalizmu w naszej Ojczyźnie, czym publicznie wyparł się związków ze swą klasowo zdegenerowaną rodziną. Stąd Komitet Powiatowy Organizacji popiera prośbę kolegi Artura Dziaka, syna Józefa, zdającego na studia medyczne. Komitet powiatowy zobowiązuje się, że śledzić będzie losy kandydata i nadal go pilnie obserwować”.

Artur Dziak

Fascynująca opowieść

Artur Dziak, emerytowany profesor zwyczajny Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego i wieloletni kierownik słynnej Kliniki Ortopedii i Rehabilitacji, wywodzi się ze znakomitej szkoły mistrzów polskiej ortopedii, profesorów: Stefana Łukasika, Adama Grucy i Mariana Garlickiego.
Ale nie tylko ortopedia liczyła się w Jego życiu. O ile w czasach swej młodości dzielił czas równo między sport i muzykę, to w latach późniejszych skupił się na karierze lekarskiej. Starał się równomiernie uprawiać medycynę oraz edytorstwo i pisanie, stąd, z racji niezwykle wielkiej liczby publikowanych artykułów, książek i przekładów oraz opracowań redakcyjnych, nadano Mu przydomek „Kraszewskiego Medycyny”.
Humanistyczny profil Jego osobowości ujawnił wielki talent muzyczny (gra świetnie na klarnecie). Jest gorącym zwolennikiem jazzu. Niektórzy nazywają Go polskim Woodym Allenem. Jego hobby to literatura i książki. Wiersze Gałczyńskiego zna wszystkie na pamięć, ale najważniejsze, że „siedzi w nim” ogromne poczucie humoru i wielki dar opowiadania rzeczy niezwykłych dowcipnie, prostym i zrozumiałym językiem.
Artur Dziak jest współzałożycielem Polskiej Unii Pisarzy Medyków, członkiem stowarzyszenia ZAIKS. Członek rad naukowych i korespondent takich znanych czasopism naukowych świata, jak: Chirurgie de la Main, The American Digest of the Foreign Orthopedic Literature, Archivos de Medicine del Deporte, Sport et Medicine, Medicina Sportiva, Acta Clinica (red. nacz.).
„Zagrajcież mi, niechaj cofnie się świat” – to fascynująca czteropokoleniowa opowieść o kolorowym i ciekawym życiu człowieka, w którym sport, muzyka i medycyna ciągle walczyły o pierwszeństwo. Życzę przyjemnej lektury.

Jerzy Borowicz

Archiwum