15 listopada 2015

Cztery pokolenia ginekologów cz.2

Ewa Dobrowolska

Po wyzwoleniu
Wyzwolenie – bo to jednak było wyzwolenie – podkreśla prof. Kretowicz – odbyło się bezszmerowo.
Tym bardziej że wojna zebrała tak krwawe żniwo, również w mojej rodzinie. Niemcy zamordowali młodszego brata mojego ojca – Michała. Zabrali go z domu podczas „krwawej niedzieli” w Bydgoszczy, w 1939 r. Nie zdążył wziąć płaszcza, było mu zimno. Niemiec wypuścił go po ten płaszcz na słowo honoru, że wróci. I on wrócił, i został rozstrzelany. Po wyzwoleniu, gdy przeszedł front, w naszym domu w Książu Małym kwaterowało dwóch sowieckich oficerów z intendentury, żydowskich inteligentów. Pamiętam, jak na pytanie, czy Polska będzie wolna, odpowiedzieli: „Oczywiście, tylko będziecie musieli robić to, co wam powiemy”.
Wracają do Bydgoszczy. Dr Józef Kretowicz zostaje powołany do wojska, pracuje jako ordynator Oddziału Chirurgicznego Szpitala Ewakuacyjnego w Poznaniu.
– Na konferencji lekarzy wojskowych ojciec przedstawił referat o przyczynach ułomności po zranieniach postrzałowych wielkich stawów – opowiada syn. – Dziś, po ponad 60 latach, uderza trafność i nowoczesność wniosku: zbyt długo trwające unieruchomienie i zbyt późne stosowanie gimnastyki i zabiegów fizykalnych przyczyniają się do powstawania przykurczów mięśniowych. Ojciec był zawsze pełen pomysłów. Szef służby zdrowia WP gen. prof. Szarecki, ten sam, który po bitwie pod Monte Cassino przedłużył rozkazem ważność wszystkich leków o dalszych sześć miesięcy, był zdziwiony, gdy na jego pytanie: „Gdzie kolega uczył się chirurgii?”, ojciec odpowiedział: „Ja to jestem ginekologiem”.

Dr Józef Kretowicz zmarł w 1952 r. na raka. – Był dobrym człowiekiem – mówi syn. – Barwną postacią, bratem łatą. Kochał życie i ludzi. Łowił ryby, polował, świetnie grał w szachy i karty – mój pierwszy w życiu rower był efektem pokera u przyjaciół – tańczył i śpiewał.
Po śmierci męża dr Kretowiczowa sama musiała się zająć wychowaniem i wykształceniem synów i zapracować na utrzymanie domu. Syn wspomina, że z pieniędzmi było krucho, a mama w pewnym okresie pracowała nawet w pogotowiu ginekologicznym. Pracowała przez 53 lata, do końca życia. Ostatnią pacjentkę przyjęła na trzy dni przed śmiercią. Zmarła w 1978 r.

Harcerz orli
W Bydgoszczy Janusz Kretowicz kończy w 1951 r. II Liceum Ogólnokształcące im. Mikołaja Kopernika. Zbliża się studniówka, a on, ze stopniem harcerza orlego i kwalifikacjami drużynowego „po próbie”, czyli instruktora, obeznany z wioślarstwem i kajakarstwem, grający w siatkówkę i ping–ponga, nie ma dziewczyny, a na domiar złego nie umie tańczyć. – Dobrzy koledzy, Marian Geppert i Roman Suchecki, się mną zaopiekowali: Romek grał na fortepianie, a Marian uczył kroków tanga i fokstrota – opowiada profesor. – A partnerka? Poprosiłem swoją siostrę stryjeczną, śliczną, kruczowłosą Krysię Kretowiczównę, żeby mi towarzyszyła. Postawiła warunek, że przyjdzie z koleżanką. Przyszła z równie ładną Wandzią, która ze względu na egzotyczną urodę od razu dostała ksywkę „Meksykanka”. Doszło do tego, że gruby i nieśmiały siedemnastolatek miał dwie partnerki na studniówce!
Studia Janusz Kretowicz rozpoczął w Akademii Medycznej w Poznaniu. Już od trzeciego roku pracował jako zastępca asystenta w Zakładzie Histologii. Jednym z jego profesorów w Poznaniu był Ireneusz Roszkowski. Tak się złożyło, że w 1955 r. i profesor, i student przenieśli się do Warszawy. Profesor objął kierownictwo II Kliniki Położnictwa i Ginekologii warszawskiej AM, którą kierował przez 24 lata, aż do emerytury. Janusz Kretowicz dołączył do grona studentów piątego roku tejże Akademii. Dyplom z wyróżnieniem otrzymał w 1957 r., po czym odbył roczny staż, przez trzy ostatnie miesiące w II Klinice Położnictwa i Ginekologii przy ul. Karowej. Po skończonym stażu pozostał w Klinice jako wolontariusz. Ożenił się z koleżanką ze studiów Danutą Bartosiak. Na utrzymanie zarabiał w ambulatorium w Wilanowie jako lekarz ogólny, dyżurując równocześnie przy Karowej. Po ośmiu miesiącach mógł objąć zwolniony tam właśnie etat. W II Klinice Położnictwa i Ginekologii AM przepracował pod kierunkiem prof. Roszkowskiego 24 lata, przechodząc przez kolejne szczeble zawodowe (specjalizacja I i II stopnia) i naukowe (doktorat 1965, habilitacja 1972). „On miał to szczęście w nieszczęściu – mówił prof. Kretowicz w 2009 r., podczas uroczystości nadania imienia prof. Roszkowskiego sali wykładowej w Szpitalu Klinicznym im. ks. Anny Mazowieckiej przy Karowej, w setną rocznicę urodzin prof. Roszkowskiego – że żył w ciekawych czasach, w latach wielkiego przełomu w medycynie, co potrafił wykorzystać w stu procentach. On się wczuwał w ducha czasu. Zajmował się zagadnieniami, które wtedy były dopiero w powijakach, np. endokrynologią ginekologiczną. Każdy z nas miał pole do popisu, a nasze stopnie naukowe nie wynikały z tego, że ktoś musiał zrobić doktorat czy habilitację, tylko były ukoronowaniem dotychczasowej działalności. My wtedy bardzo ciężko pracowaliśmy i dlatego uzasadnione było powiedzenie, że prawdziwy, dobry szef pracuje ciężko, „w pocie czoła… swoich asystentów”.
– Prof. Roszkowski był świetnym operatorem – dodaje dziś prof. Kretowicz. – Potrafił nauczyć operowania, pokazując, na co trzeba zwracać szczególną uwagę. Walczył o sprzęt, wciągał do współpracy inżynierów. Praca naszego zespołu: Roszkowski, Wichrzycki, Groniowski i Kretowicz, o ultradźwiękowym rejestrowaniu czynności serca u płodu, była jednym z pierwszych na świecie doniesień na ten temat.
Po habilitacji w 1972 r. do dalszych awansów naukowych doc. Kretowicz potrzebował doktorantów i tu, jako pierwszy, spadł mu z nieba przyjaciel z Liceum im. Kopernika i studiów Roger Mierzwiński, będący wówczas ordynatorem Oddziału Ginekologii w szpitalu MSW w Bydgoszczy. – Badając odpowiednie parametry we krwi kobiet z mięśniakami macicy i oceniając histopatologicznie wycięte im guzy, doszedł do wniosku, w uproszczeniu – opowiada profesor – że mięśniak żre żelazo! Starsi profesorowie pytali, skąd tak dojrzały doktorant się wziął. Na końcu języka miałem odpowiedź: z klasy XI b „Kopernika”. Przyjęcie odbyło się w Hotelu Europejskim. Przy sąsiednim stole doktorat świętował syn prof. Roszkowskiego Piotr, teraz też profesor. Roger powiedział mu: „A wie pan, za co ja bardzo szanuję pana ojca? Podczas dyżuru w nocy nakrył mnie z siostrą Iwoną w pokoju zabiegowym. Bałem się, że ona straci pracę, a mnie wyleją ze studiów. A on po 15 minutach wrócił i zapytał: „Siostro Iwono, na oddziale wszystko w porządku?”.
W latach 1981-1988 prof. Kretowicz był kierownikiem Kliniki Ginekologii i Położnictwa Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego, kierował też Studium Medycyny Rodzinnej CMKP. Profesorem tytularnym został w 1984 r.
Przez 20 lat (1962-1981) zastępca redaktora naczelnego „Ginekologii Polskiej”, przez sześć lat (1982-1988) współredaktor „Polskiego Tygodnika Lekarskiego”. W latach 1977-1981 prezes Warszawskiego Towarzystwa Ginekologicznego, 1985-1988 zastępca przewodniczącego ZG Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego.
Sześć lat (1988-1994) przepracował w WHO w Dhace (Bangladesz) i w Delhi jako doradca do spraw opieki nad matką i dzieckiem.
Po przejściu na emeryturę przez pięć lat był konsultantem w Szpitalu Położniczo-Ginekologicznym św. Zofii. Pracę zawodową zakończył jako osiemdziesięciolatek.
– Moja pierwsza żona Danuta, koleżanka ze studiów, była szefową Oddziału Wewnętrznego Szpitala Kolejowego. Po jej śmierci ożeniłem się z Lilią Okuszko, która była asystentką Danuty, a później lekarką rodzinną. Mam córkę farmaceutkę – Hannę, i syna lekarza. Syn Piotr jest specjalistą ginekologiem, od lat zajmuje się m.in. diagnostyką ultradźwiękową w położnictwie i ginekologii. Los obdarzył mnie wnuczką i trzema wnukami – każde inne, a wszyscy wspaniali. Michał, syn Piotra, specjalizuje się w położnictwie i ginekologii, ma stypendium doktoranckie w CMKP.
Patrząc wstecz, uważam siebie za (w tej kolejności): lekarza, nauczyciela i naukowca. Chodzi o pacjentki, którym pomogłem, lekarzy, których wykształciłem, i ileś tam znaczących podręczników, publikacji i wystąpień.

Część pierwsza ukazała się w „Pulsie” nr 8-9/2015.

Archiwum