13 marca 2008

Spływ kajakowy rzeką Wel


Dwumiesięczny strajk lekarzy w szpitalu w Kozienicach wyczerpał nas tak bardzo, że na kolejny spływ kajakowy nie mogliśmy się doczekać.

W końcu wyjeżdżamy: 1 września, wybija druga w nocy, wsiadamy do autokaru – wyruszamy na spływ rzeką Wel.
W Lidzbarku witają nas nasi hiszpańscy emigranci: Marcin i Agnieszka, którzy przylecieli na urlop do Polski. Po kilkunastu minutach dojeżdżamy do mostu drogowego w Koszelewkach, gdzie wodujemy się do kajaków.
Płyniemy bez wysiłku szybkim nurtem, oglądając strome zbocza porośnięte lasami grądowymi. Z obawą patrzymy na aktywne osuwiska wysokich brzegów. Przepływamy przez dwa bystrza, gdzie nabieramy trochę wody do kajaków, ale nie tyle, żeby nas wepchnęło do nurtu.
Niestety, zaczyna padać deszcz. Nie psuje nam to nastroju, gdyż pocieszamy się, łącząc kajaki i popijając gorącą, mocną herbatę. Po rozgrzewce stwierdzamy, że to nasz komandor Sławek z Małgosią, z hiszpańskiej Llareny, zesłali na nas te deszczowe chmury, oczywiście z żalu i tęsknoty za nami.
Wpływamy do Jeziora Lidzbarskiego, wnosimy kajaki na skarpę i suszymy się w ogrzewanych pokojach Ośrodka Wypoczynkowego „Borowik”. Po wieczornym klubowym spotkaniu staramy się nie myśleć o czekającym nas górskim odcinku, zwanym „piekiełkiem”. Kilka załóg, wycieńczonych zmaganiami z bystrzami, rezygnuje z przepłynięcia „piekiełka”.
Pobudka! Płyniemy dalej, z trudem znajdując wypływ rzeki z jeziora. Przepływamy malowniczym jarem i niesieni szybkim nurtem o mało co nie wpadamy na kilkumetrowy uskok, pełen głazów i konarów drzew w pobliżu nieczynnego młyna.
Przenioska i rozgrzewka „po kozienicku” przed czekającymi nas emocjami. Wzmocnieni wpływamy w uroczysko „piekiełka”, gdzie rzeka wcina się głębokim wąwozem
w wysoczyznę. Silny prąd i konary, które zagradzają całą szerokość nurtu, wywracają prawie wszystkie kajaki – oprócz załogi z najmłodszym uczestnikiem, 9-letnim Wiktorem. Jedna z załóg zalicza powtórną wywrotkę, ale nie traci humoru i pełna werwy pomaga wyciągnąć kajak zaklinowany pod konarami na dnie rzeki. Udaje się to sposobem obciążania z góry. Dzięki mocnym ramionom Maksa, irlandzkiego emigranta w randze majora, wylewamy wodę z zatopionych kajaków i już bez problemów dopływamy do wsi Straszewo.
Po wyciągnięciu kajaków na brzeg wspominamy nasze wywrotki i oglądamy liczne siniaki po spotkaniu z konarami i kamieniami.
Wracamy do Kozienic, obiecując sobie kolejne kajakarskie spotkanie z podobną dziką rzeką – pełną bystrzy i nowych przygód!

Robert KRAWCZYK
członek Zarządu Lekarskiego Klubu Turystycznego „Pro Mile” z Kozienic

Archiwum