12 stycznia 2009

Życiowe pasje: K. Schreyer

Szczęście zdarza się przygotowanym

W lutym 1981 roku dr Krzysztof SCHREYER, adiunkt
w I Klinice Chorób Wewnętrznych warszawskiej
AM, czterdziestolatek, wyjeżdża na kontrakt Polserwisu na Maltę. „Jestem bardzo opóźniony – notuje
w swoim dzienniku tuż po przyjeździe przyszły tłumacz Normana Mailera i Arthura Millera. – Pierwszy wyjazd zagraniczny powinienem przeżyć co najmniej 10 lat temu. Najgłupszy lekarz w szpitalu sprawia przy mnie wrażenie mędrca, bo mówi płynnie po angielsku i wszystko rozumie”.

7 lat na Malcie
Krzysztof Schreyer zaczął się uczyć angielskiego, mając 20 lat. Jest samoukiem. Z czytaniem i pisaniem w tym języku nie miał problemów, ale wobec potoku kolokwialnej angielszczyzny poczuł się w szpitalu maltańskim bezradny. Poszedł więc na pierwszy w życiu kurs. – Codziennie czytałem też anglojęzyczne gazety, wypisując do zeszytu nowe słowa z ich kontekstem. Czytałem literaturę angielską, m.in. Conrada. W jego prozie dostrzegłem to, co nie było widoczne w polskim przekładzie: egzotykę języka, tak intrygującą Anglików. A to była po prostu polskość.
Mimo nawału pracy i wrażeń czuje się samotny. Żona ma wkrótce dojechać, ale w Polsce wszystko może się przecież wydarzyć. „Tutejsze radio i prasa trąbią o zagrożeniu – zapisuje w dzienniku. – Spotykając się w szpitalu, polscy lekarze wymieniają opinie: wejdą, nie wejdą? Panuje pesymizm. Czy zdążą przyjechać rodziny?”. Do Polski często nie sposób się dodzwonić. „Poland is out of order” – informuje telefonistka. Kiedy Warszawa jest wreszcie na linii, doktor dzwoni do sąsiadów, bo w jego mieszkaniu – lekarza, adiunkta kliniki – nie ma telefonu. „Ja do nich dzwonię, oni biją wtedy
w rurę w kuchni, Miłka odstukuje i jedzie do nich windą”
– relacjonuje Krzysztof Schreyer. Po dwóch miesiącach żona szczęśliwie ląduje na Malcie. I nie może się nadziwić, że już w kwietniu są tu świeże truskawki.
Szkoły i mistrzowie
Urodzony i wychowany w Warszawie, po wojnie trafił z rodziną do Wrocławia, gdzie jego ojciec, po przeżyciach
w obozach Mauthausen, Gross-Rosen i Dachau, znalazł pracę i mieszkanie. Bo to warszawskie, przedwojenne, przy ul. Środkowej na Pradze, zostało zajęte przez UB. – Ojciec odegrał w moim życiu ogromną rolę – mówi Krzysztof Schreyer.
Pasjonował się wieloma dziedzinami. Przed wojną studiował architekturę i astronomię, po wojnie, pracując, skończył studia ekonomiczne. Zainteresowanie literaturą i sztuką przejąłem od niego. Bardzo go podziwiałem, był moim wielkim przyjacielem i mentorem.
Do nauczycieli i mistrzów miał szczęście – najpierw we wrocławskim liceum TPD. – Była to wspaniała szkoła – opowiada. – Zbudowana przez Niemców tuż przed wojną, wyposażona w pracownie, sale do gier i zajęć sportowych, boiska, chlubiła się kadrą profesorską z uniwersytetów we Lwowie, w Krakowie i Warszawie, którzy znaleźli tu przystań po wojnie. Cisnęli nas strasznie, ale dzięki temu wszyscy z mojej klasy dostali się na studia. Nauka przedmiotów humanistycznych przychodziła mi zbyt łatwo, a ja szukałem wyzwania, dlatego wybrałem medycynę.
W 1960 roku rodzina powraca do Warszawy. Krzysztof jest po drugim roku studiów medycznych. Cztery lata później,
z dyplomem warszawskiej AM, trafia na staż do Szpitala Praskiego; internę, dzięki uczestnictwu w kole naukowym, zalicza w I Klinice Chorób Wewnętrznych AM.
Na wymarzony etat w I Klinice Chorób Wewnętrznych u prof. Tadeusza Orłowskiego czeka rok, pracując u doc. Józefa Rydygiera w Szpitalu Bielańskim. W latach 1968-81 przechodzi kolejne szczeble: od asystenta do adiunkta, najpierw pod kierunkiem prof. Orłowskiego, a po odejściu Profesora do Instytutu Transplantologii – pod kierunkiem prof. Alfreda Sicińskiego. W 1977 roku robi doktorat. – To były lata ciężkiej pracy i nauki – podsumowuje. – Po odprawie drzwi się otwierały i wypadało stado w białych fartuchach. Bo tam się nie chodziło, tam się biegało. Przed prof. Orłowskim koledzy się trzęśli – był bardzo wymagający. Podczas obchodu brał do ręki historię choroby, a lekarz prowadzący musiał referować w obecności studentów. Profesor był perfekcjonistą, nie uznawał efekciarstwa. Starał się to nam przekazać.
Terminowanie ma jednak to do siebie, że kiedyś się kończy. Trzeba pójść na swoje. No i zacząć zarabiać pieniądze. Bo bieda, wraz z upływem lat, doskwiera coraz bardziej. Stabilizację finansową mogła zapewnić praca za granicą. Wtedy pojawiła się perspektywa wyjazdu na Maltę – dr Schreyer się nie wahał.

W szpitalu maltańskim pracował w oddziałach chorób wewnętrznych, intensywnej opieki kardiologicznej, chorób zakaźnych, a także w przychodni przyszpitalnej. – Ta praca, wbrew pozorom,
poszerzyła moje horyzonty
medyczne – ocenia dziś dr Schreyer.
– Miałem do czynienia z chorobami, którymi w warszawskiej klinice się nie zajmowaliśmy. Leczyłem przypadki neurologiczne, a nawet choroby tropikalne. To było dobre przygotowanie do ordynatury.

Lekarz-tłumacz
W 1987 roku, po powrocie z Malty, wygrywa konkurs na stanowisko ordynatora VI Oddziału Chorób Wewnętrznych Szpitala Wolskiego. Po trzech latach, gdy oddział zostaje przeniesiony do Szpitala Powiatowego w Pruszkowie, organizuje go od podstaw, tworzy przychodnie specjalistyczne oraz systemy szkolenia lekarzy rejonowych i prowadzenia specjalizacji. Dla celów szkoleniowych tłumaczy z angielskiego algorytmy postępowania i artykuły z prasy medycznej, wówczas jeszcze w Polsce niedostępnej. Zaczyna też tłumaczyć artykuły do pierwszej polskiej wersji „Jamy” i książkę „Pytania i odpowiedzi z chirurgii”. Paradoksalnie, książka ta stanie się przepustką dr. Schreyera do tłumaczeń literackich. Do czego, po jej przeczytaniu, zachęca go znajoma literatka. I poleca wydawnictwu „Akapit”. „Kobieta sukcesu” Ruth Harris, wydana w „Akapicie” w 1993 roku, to jego debiut translatorski w prozie literackiej. Przekład się podobał, dali więc następną książkę – „Cesarzową” Pearl Buck ( Od Nowa, 1994). A dalej już poszło…
Trzy książki Normana Mailera, jednego z najpopularniejszych pisarzy amerykańskich, wydała w jego tłumaczeniu „Bellona”: „Widmo Hitlera”, „Twardziele nie tańczą” i „Brzeg barbarzyńców”. Przez dłuższy czas dr Schreyer współpracował z wydawnictwem „Prószyński i S-ka”, dla którego przetłumaczył m.in. „Noc montera” Arthura Millera, „Topiel” Junot Diaz, „Błękitny kwiat” Penelope Fitz-gerald. W sumie ma na koncie kilkanaście przekładów literatury pięknej. Jest członkiem Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich. – Prawdziwe wyzwanie dla tłumacza stanowi literatura – podkreśla.
Od trzech lat dr Krzysztof Schreyer jest na emeryturze, ale prowadzi Poradnię Kardiologiczną przy Szpitalu Powiatowym w Pruszkowie i wciąż dyżuruje w Oddziale Chorób Wewnętrznych. Od 1989 roku uczestniczy w pracach samorządu lekarskiego, m.in. jako przewodniczący Komisji Współpracy z Zagranicą OIL.
Zdarzył mi się też w życiu cudowny przypadek – mówi dr Schreyer. – Było to poznanie mojej przyszłej żony. Po prostu siadłem na ławce, na której siedziała ona. I wcale nie o nią mi wtedy chodziło, tylko o sprawdzenie czegoś w słowniku języka angielskiego.
Żona doktora, Bogumiła Dziekan, jest pisarką, autorką opublikowanej w 1997 roku w „Czytelniku” powieści „Arabali”, w której wykorzystała maltańskie realia, znane jej z pobytu z mężem. Ma też w swoim dorobku literackim zbiory opowiadań, m.in. „Smugi na wodzie” i „Zostawię ci piękny most”, oraz powieść „Podwójne urzeczenia”.
W obszarach aktywności dr. Schreyera mieści się sport, który uprawia przez całe życie. Biega, również na dystansie 10 kilometrów, pływa, gra w tenisa.
Robi w życiu to, co lubi i co dostarcza mu satysfakcji. W realizowaniu planów miał trochę szczęścia. Tylko że szczęście, jak powiada, zdarza się przygotowanym.

Ewa DOBROWOLSKA

Archiwum