10 lutego 2021

Gdy medycyna przyspiesza. Czy nadejdzie golden age?

Małgorzata Solecka

Pandemia COVID-19 sieje w świecie spustoszenie: to nie tylko już ponad 2 mln zgonów przypisanych tej chorobie, ale również wzrost śmiertelności z innych przyczyn, które mają pandemiczny wspólny mianownik – paraliż systemów ochrony zdrowia. Problem dotyczy, w różnym stopniu, wszystkich rozwiniętych krajów świata, niezależnie od poziomu nakładów czy pozapandemicznej wydolności systemu. Dotyczy również Polski.

Trudno o optymizm, zwłaszcza w tej chwili, pod koniec stycznia 2021 r., gdy podskórnie czujemy, że najtrudniejsze chwile ciągle mogą być przed nami, gdy trwa wyścig z czasem, z nowymi mutacjami SARS-CoV-2 i z niedostatkiem szczepionek. Ale przecież nie ma żadnych wątpliwości, że każdy kryzys się (kiedyś) kończy. Co więcej, jeśli nie zmarnujemy doświadczeń z niego płynących, przyszłość może rysować się w jasnych, a w każdym razie jaśniejszych barwach. Dotyczy to zarówno samej medycyny, jak i organizacji systemu ochrony zdrowia oraz zdrowia publicznego ogółem. Pandemia odblokowała możliwości, jakie wcześniej pozostawały ukryte na zapleczu, traktowane ciągle z podejrzliwością przez zdecydowaną większość interesariuszy systemu ochrony zdrowia. Odblokowała, wydaje się, że trwale, technologie, które pozostaną z nami na zawsze. I zmienią sposób uprawiania medycyny, organizację, a być może i finansowanie systemów ochrony zdrowia. Również w Polsce.

Po pierwsze – telemedycyna. W pierwszych miesiącach pandemii teleporady praktycznie zastąpiły osobisty kontakt lekarza i pacjenta. Z upływem czasu proporcje między wizytami w gabinetach i teleporadami zaczęły się wyrównywać. Ale teleporady – co do tego nie ma żadnych wątpliwości – pozostaną pełnoprawnym narzędziem opieki nad pacjentami i sposobem komunikacji pacjent – lekarz. Lekarze POZ twierdzą nawet, że w tej chwili zdarza się, iż wręcz muszą przekonywać pacjentów do osobistej wizyty w poradniach, jeśli widzą taką konieczność. Co prawda, część pacjentów uskarża się na ograniczenie dostępu do lekarza, wyżej stawiając możliwość osobistej rozmowy i badania fizykalnego, ale przełom już się dokonał. To, co obliczone było na lata, przez pandemię udało się zrobić dosłownie w kilka tygodni. Rzecz jasna, teleporady to jeszcze nie jest telemedycyna. Można się jednak spodziewać dalej idących rozwiązań – że są możliwości (i potrzeby) pokazał choćby niezbyt udany program DOM (czyli monitorowanie stanu pacjentów z COVID-19 za pomocą pulsoksymetrów). Najtrudniejsze są pierwsze kroki, a te mamy już za sobą. Nawet jeśli wypadły nieporadnie, to je wykonaliśmy. Telemedycyna w czasie pandemii jest i dla lekarzy (pracowników ochrony zdrowia), i dla pacjentów rozwiązaniem bezpieczniejszym (oczywiście, muszą być spełnione pewne warunki, niekiedy po prostu telemedycyna jest niewystarczającym środkiem opieki czy pomocy). Zarówno w czasie pandemii, jak i po jej zakończeniu jest i będzie: wygodniejsza, tańsza, ale może być również bardziej efektywna. Rozwiązania telemedyczne, jeśli będą rozwijane, w dużym stopniu pomogą zniwelować nierówności w dostępie do lekarzy, również specjalistów. Można postawić tezę, że po zakończeniu pandemii telemedycyna będzie nadal stanowić istotną część systemu ochrony zdrowia zorientowanego na wartość, systemu opieki kompleksowej i skoordynowanej, jaki chcielibyśmy budować.

Po drugie, boostery w przemyśle farmaceutycznym – cyfryzacja, kooperacja, konkurencja. Pod koniec 2019 r. na portalu Medycyna Praktyczna, w tekście podsumowującym medyczne aspekty kończących się 12 miesięcy, udało mi się napisać coś na kształt proroctwa: „W ostatnich tygodniach mijającego roku Unia Europejska i Stany Zjednoczone dopuściły do obrotu pierwszą szczepionkę przeciw Eboli, której skuteczność została wcześniej potwierdzona podczas epidemii w Demokratycznej Republice Konga. (…) To przełom w walce ze śmiercionośnym wirusem. Niestety – tylko jednym z wielu, które coraz mocniej straszą kraje Starego Kontynentu i Ameryki Północnej. To bezpośredni skutek ocieplania się klimatu, więc w laboratoriach trwa wyścig z czasem, bo groźne wirusy, przenoszone przez owady występujące jeszcze niedawno wyłącznie w strefach tropikalnej i subtropikalnej, wędrują coraz dalej na północ. Świat nauki nie ma wątpliwości: opracowywanie szczepionek tradycyjnymi metodami trwa zbyt długo. W czerwcu w czasopiśmie »Vaccines« opublikowano wyniki badań naukowców z Indian Institute of Science w Indiach i Icahn School of Medicine w Mount Sinai w Nowym Jorku, którzy proponują nowe sposoby pracy nad szczepionkami, oparte o analizę globalnych danych na temat chorób zakaźnych. Naukowcy proponują użycie modeli matematycznych w pracy nad szczepionkami, które miałyby zastąpić (lub przynajmniej uzupełnić) tradycyjne metody prób i błędów”.

Dosłownie kilka tygodni później naukowcy z najważniejszych ośrodków i laboratoriów liczących się firm farmaceutycznych oraz biotechnologicznych stanęli do wyjątkowego wyścigu. Cel był sprecyzowany niezwykle jasno: jak najszybciej opracować szczepionkę, a raczej szczepionki, przeciw SARS-CoV-2. Jak najszybciej, czyli nie w pięć czy dziesięć lat, ale… Na początku mówiono, że to musi potrwać dwa lata. A przynajmniej półtora roku. Tempo wydawało się i tak szalone, wcześniejsze doświadczenia firm amerykańskich i europejskich to pięć, nawet dziesięć lat badań, testów tylko niekiedy zwieńczonych zgodą agencji lekowych na dopuszczenie do obrotu. Tymczasem szczepionki przeciw COVID-19 firm Pfizer i Moderna powstały dosłownie w ciągu kilku tygodni po opublikowaniu przez chińskich naukowców dokładnego kodu genetycznego wirusa.

Tak naprawdę proces trwał o wiele dłużej, bo tylko nad technologią pracowano ponad dekadę. Ale efekt jest oszałamiający – choć nowe mutacje SARS-CoV-2 straszą świat, wiadomo, że szczepionki oparte na mechanizmie mRNA będzie łatwo zmodyfikować, gdyby już zidentyfikowane i kolejne szczepy okazały się odporne (całkowicie lub w dużej części) na obecne szczepionki.

Po trzecie, samoświadomość i analiza danych. Niemal od początku pandemii było jasne, że nowy wirus zagraża wszystkim, bo paraliżuje system opieki zdrowotnej, z którego w każdej chwili może musieć skorzystać również człowiek młody i zdrowy, ale wprost zagraża najbardziej osobom starszym i obciążonym chorobami przewlekłymi. Statystyki są w tej sprawie nieubłagane: nawet ponad 90 proc. ofiar śmiertelnych COVID-19 stanowią osoby obciążone minimum jedną chorobą przewlekłą. Z dnia na dzień cukrzyca, choroby układu krążenia, ale również otyłość – a więc choroby cywilizacyjne – stały się czynnikami ryzyka zgonu z powodu „banalnego” wirusa, atakującego drogi oddechowe (wiadomo, że SARS-CoV-2 takim wirusem nie jest, ale tak był przedstawiany nie tylko w pierwszych tygodniach pandemii).

Choć eksperci z obszaru zdrowia publicznego od lat tłumaczyli, jak wielką rolę odgrywa indywidualna odpowiedzialność za stan swojego zdrowia, te argumenty nie trafiały do przekonania obywatelom, a decydenci też nie wydawali się przesadnie zmotywowani do tego, by (poza deklaracjami) stawiać na profilaktykę i promocję zdrowego stylu życia, pro-zdrowotnych wyborów. Najlepszym dowodem – wysokość nakładów na profilaktykę w budżetach zdrowotnych państw wysokorozwiniętych (Polska – maksymalnie 3 proc.). Można mieć nadzieję, że z pandemii zostaną wyciągnięte właściwe wnioski (choć pandemia, jak informowała w ostatnich tygodniach WHO, raczej przyczyniła się do pogłębienia problemów zdrowotnych, bo statystycznie każdy z nas przytył około 2 kg). Samoświadomość i większa dbałość o stan zdrowia, nawet jeśli wyraża się początkowo poszukiwaniem skrótowych dróg do poprawy odporności (“morsowanie”), jest nadzieją na przynajmniej częściowe odciążenie systemów ochrony zdrowia w perspektywie kolejnych kilku, kilkunastu lat. A tego odciążenia ochrona zdrowia, nie tylko w Polsce, będzie bardzo potrzebować, bo będzie się musiała zmierzyć z falą problemów zdrowotnych stanowiących efekt pandemii.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum