10 kwietnia 2006

Anglia? – polecam

O pracy w Anglii zacząłem myśleć tuż po wejściu naszego kraju do Unii Europejskiej.
W Polsce nie było nam źle. Praca w POZ dawała 1200 zł miesięcznie, żona – projektantka ubioru zarabiała więcej. Starczało właściwie na wszystko: mieszkanie, samochód, wakacje. Na dodatek rozpocząłem specjalizację z medycyny pracy.
Z drugiej strony nie dawało się wiele odłożyć, a rodzina się powiększyła – marzenia o własnym domu z ogródkiem stały się raczej nierealne.

Decyzja
Z zaciekawieniem przeglądałem ogłoszenia angielskich pracodawców
w „Gazecie Lekarskiej”, które kusiły wysokością zarobków. „Szkoda, że tylko dla specjalistów” – myślałem. Tymczasem zapisałem się na kurs angielskiego dla lekarzy, organizowany przy łódzkiej OIL, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Głównie za sprawą błyskotliwego nauczyciela Kevina.
Jesienią 2004 r. nawiązałem kontakt z firmą Medacs, która zaproponowała mi pracę na stanowisku lekarza orzecznika (Medical Adviser) w Anglii. Płaca 50 tys. funtów rocznie,
7-godzinny dzień pracy bez dyżurów, wolne weekendy, 25 dni urlopu. Rozmowa kwalifikacyjna z moim przyszłym szefem przebiegła gładko, mimo że byłem bardzo zdenerwowany. Odbyła się przez telefon, miałem ten komfort, że siedziałem
w domu na wygodnej kanapie. Dotyczyła neutralnych tematów, moich oczekiwań co do nowej pracy. Poznałem też zakres obowiązków.
Po długich rozmowach z żoną, która nade wszystko ceni bliskość rodziny, zapadła decyzja: „Jedziemy!”. Argumentem, którym ostatecznie przekonałem Kasię, były zapowiadane bezpośrednie loty
z Łodzi do Londynu.

Pierwsze kroki
Do Anglii przyleciałem dwa tygodnie przed rozpoczęciem pracy. Zjednoczone Królestwo przywitało mnie piękną, letnią pogodą. Najbliższy czas poświęciłem na wynajęcie mieszkania, założenie konta bankowego
i załatwienie potrzebnych papierków. Słoneczna aura sprzyjała zwiedzaniu Londynu.
Przed rozpoczęciem właściwej pracy odbyło się trzydniowe szkolenie, po którym pisałem krótki test. Okazał się on formalnością. Pierwsze wrażenia pozytywne: ludzie wokół mili, komunikatywni, z moim angielskim też nie jest źle. Kolejne dni okazały się jednak bardzo stresujące.
Moi pierwsi pacjenci mówili angielskim slangiem i miałem duże kłopoty ze zrozumieniem. To potęgowało zdenerwowanie i pogarszało zdolność komunikacji. Wracałem po pracy całkowicie wyczerpany i zniechęcony. Stopniowo osłuchiwałem się z miejscowymi akcentami. Po dwóch tygodniach rozmawiałem już płynnie
i sprawnie. Odzyskałem wiarę
we własne możliwości.

Praca
Dziennie przyjmuję 8-10 osób. Na każdego pacjenta mam 40-50 minut. Przerwa na lunch trwa 30 min. Ludzie są przeważnie mili i chętnie opowiadają o swoich problemach, 80 proc. pacjentów to chorzy na depresję lub bóle kręgosłupa. W pracy używam komputera, który znakomicie się sprawdza, przyspiesza wykonanie obowiązków, poprawia błędy ortograficzne, które ciągle jeszcze popełniam.
Moja firma dba o kształcenie pracowników. Często biorę udział w szkoleniach i ćwiczeniach. Koszty hotelowe i wydatki na podróże pokrywa pracodawca. Mam możliwość stopniowego podnoszenia kwalifikacji – orzecznictwo o świadczeniach innych niż rentowe. Mój szef pozytywnie motywuje pracowników. Często do mnie dzwoni i chwali za postępy. To bardzo pomaga. Dostałem od niego świąteczną kartkę – myślę, że to bardzo miły zwyczaj.
Pracuję w międzynarodowym towarzystwie. Większość lekarzy to przyjezdni: Niemcy, Grecy, Azjaci. Wszyscy są życzliwi i chętni do pomocy. Dla mnie to szansa na poznanie ciekawych ludzi i ich zwyczajów, różnych kultur.

Życie na wyspie
(…) Moje zarobki pozwalają na dostatnie życie. Weekend w Paryżu to nie ekstrawagancja. Ponad połowę każdej pensji udaje się nam zaoszczędzić.
Najbardziej brakuje przyjaciół i rodziny. Szczęśliwie rozmowy telefoniczne
z Polską są tanie i możemy rozmawiać z najbliższymi godzinami. Moja żona często przyjeżdża do kraju. Połączenia lotnicze kosztują niewiele, do lotniska jedzie się 15 min. Razem ze mną pracuje polska lekarka – zaprzyjaźniliśmy się i jest nam raźniej. W Anglii mieszka też mój dobry kolega – znamy się ze studiów. Dzięki tym kontaktom nie czujemy się samotnie.
Anglia sprawia wrażenie sprawnie funkcjonującego państwa. Transport publiczny jest dobrze zorganizowany. Urzędy i banki czasami demonstrują angielską flegmę, ale ostatecznie wszystko udaje się załatwić.

(…) Przed opuszczeniem Polski bardzo się wahałem. Teraz, gdy minęło sześć miesięcy od przyjazdu do Anglii, jestem przekonany, że nie mógłbym dokonać lepszego wyboru. Wysokie dochody pozwalają spokojnie patrzeć w przyszłość. Z powodzeniem odkładamy na własny dom, który za kilka lat wybudujemy w Polsce. (…)

Lech BIAŁASIEWICZ
„Panaceum” nr 3/2006

Archiwum