17 czerwca 2012

Błąd w systemie

Paweł Walewski

Narodowy Fundusz Zagłady, jak ostatnio subtelnie nazywają NFZ lekarze, doczekał się zmiany prezesa.
Bartosz Arłukowicz – kiedy złożył u premiera swój wniosek o dymisję Jacka Paszkiewicza, był najgorzej ocenianym ministrem. W ostentacyjnie wyniosłym sposobie sprawowania swojej funkcji były szef funduszu miał już kilka wpadek. Ale chroniło go to, że znał się lepiej na funkcjonowaniu ochrony zdrowia niż nowy minister i przez pierwsze pół roku zapewniał mu niezłe alibi. Ostatecznie wszystkie winy za błędy w systemie można było zwalić na prezesa, który uchodził za nielitościwego bankiera i skrupulatnego formalistę.
Obserwując półroczną pracę Bartosza Arłukowicza w resorcie zdrowia, mam wrażenie, że decyzja o wymianie szefa NFZ sprawiła mu nie lada kłopot, a nawet przykrość, musiał bowiem wreszcie zrobić coś konkretnego i przestać biernie wyczekiwać na rozwój wypadków. Dla kogoś, kto boi się mieć jasne zdanie i pomylił ulicę Miodową (gdzie znajduje się siedziba jego urzędu) z krainą miodem i mlekiem płynącą, to wyczyn na miarę zdobycia Korony Himalajów. Przy narastającym konflikcie z lekarzami o umowy refundacyjne oraz wobec wprowadzanych od 1 lipca nowych zasad rozliczania programów lekowych wyrzucenie z pracy nielubianego urzędnika okazało się jednak najłatwiejsze. Teraz nikt nie powie, że minister nie stanął po stronie środowiska lekarskiego. A może sam przeczytał umowę o wypisywanie recept refundowanych, jaką przesłał mu zachodniopomorski oddział NFZ, i postanowił wyręczyć kolegów lekarzy, którzy prezesa chcieli odwołać już dawno?
Tylko co teraz? W opuszczonym fotelu nie zasiadł nikt z trójki: prezes NRL Hamankiewicz, przewodniczący OZZL Bukiel lub przewodniczący Porozumienia Zielonogórskiego Krajewski. A nowe kierownictwo funduszu będzie miało do wypełniania te same co poprzednio zadania: musi patrzeć lekarzom na ręce i sprawdzać, na co wydają publiczne pieniądze. Nawet gdyby na stanowisku tym pojawiła się Pamela Anderson lub George Clooney (co premier Tusk powitałby pewnie z radością, bo przyboczne gwiazdy zwiększyłyby poparcie dla rządu), sympatia do nich szybko zamieniłaby się w gniew. Ukształtowany w Polsce system ma konflikt wpisany w swój statut – lekarze nigdy nie będą wspierać monopolistycznego NFZ, który zajmuje się dzieleniem pieniędzy. I trudno o mir z ministrem, jeśli kasa do podziału jest w rękach prezesa, a nie on ponosi polityczną odpowiedzialność za podejmowane decyzje. Ta niekomfortowa dla wszystkich sytuacja nie skończy się szybko, jeśli problemami służby zdrowia będą się zajmować nieuprzejmy kasjer i słaby politycznie minister, premier zaś będzie kontrolować ich doraźnie, na przykład z wysokości loży honorowej stadionu piłkarskiego. Roszady personalne niewiele pomogą, dopóki system nie zacznie być naprawiany od podstaw. To tylko zasypka i puder, a potrzeba silnego lekarstwa i pewnej ręki, potrafiącej z wyczuciem posługiwać się skalpelem.

Autor jest publicystą „Polityki”.

Archiwum