1 września 2008

Swojak w rządzie czyli wybór konia

Środowisko lekarskie zbulwersowała sprawa Andrzeja Włodarczyka, który – jako wiceprezes Naczelnej Rady Lekarskiej i przewodniczący Okręgowej Rady Lekarskiej w Warszawie – zgodził się w grudniu 2007 r. na objęcie stanowiska wiceministra zdrowia. Wiele osób zdenerwowało się tym faktem.

W innych, podobnych przypadkach zastrzeżeń formalnych nie było. Wojciech Maksymowicz, który w miesiąc po objęciu teki ministerialnej, w rozmowie z Ewą Gwiazdowicz i Markiem Stankiewiczem (GL 12/1997), na pytanie, czy pełniąc funkcję ministra zdrowia, widzi nadal dla siebie miejsce we władzach samorządu lekarskiego, odpowiedział wręcz: – Jestem nadal członkiem prezydium NRL. Byłoby dla mnie zaszczytem, gdybym został wybrany na delegata na Krajowy Zjazd Lekarzy. Jeżeli koledzy mnie zgłoszą, będę kandydować.
Zastrzeżeń nie zgłaszano też w stosunku do ministra zdrowia Grzegorza Opali czy wiceministrów Jacka Piątkiewicza, Jacka Wutzowa i Ewy Kralkowskiej, choć wszyscy oni byli równocześnie członkami NRL.
Tak samo łagodnie potraktowano Ładysława Nekandę-Trepkę, mającego w pewnym okresie dość duży wpływ na treść ministerialnych aktów prawnych jako radca w MZ, a będącego jednocześnie członkiem NRL, Krzysztofa Dacha, byłego dyrektora Departamentu Przekształceń Systemowych MZ i równocześnie członka izbowej Naczelnej Komisji Rewizyjnej, czy Wojciecha Rudnickiego, który co prawda członkiem NRL nie był, ale został ministrem zdrowia jako prawnik NIL, a po swojej rychłej rezygnacji spokojnie wrócił do pracy w Izbie. Oczywiście, nie wypominam im tego, stwierdzam jedynie fakty.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że równoległa działalność w samorządzie i w rządzie jest ewidentnym konfliktem interesów, i tego tematu nie będę rozwijał. Moje zdziwienie budzi jedynie fakt, iż – mimo podjęcia przez niektóre z wyżej wymienionych osób wielu decyzji niezgodnych z interesem środowiska lekarskiego (wystarczy porównać ówczesne postulaty zgłaszane przez Izbę z ich realizacją przez naszych przedstawicieli w rządzie) – nigdy nie doszło nad nimi do takiego „sądu” rozliczeniowego, jaki odbył się nad A. Włodarczykiem.
Nikt wcześniej nie chciał osądzać szkód, jakich ewentualnie dopuścili się nasi reprezentanci, którym przyszło piastować stanowiska państwowe, choć większość tych działaczy została zauważona właśnie dzięki aktywności izbowej. Zachodzi więc obawa, czy w stosunku do poszczególnych kolegów mamy te same kryteria, i czy nie doszło tu do zachwiania równości podmiotów.
Wniosek o głosowanie nad zdjęciem A. Włodarczyka z funkcji wiceprezesa NRL został zgłoszony w czasie, gdy był on członkiem rządu. I to, faktycznie, uważam, miało wówczas pełne uzasadnienie. Sam poparłem wprowadzenie tego punktu do porządku obrad na najbliższe posiedzenie NRL. Gdyby nasz wiceminister pozostał w rządzie, konsekwentnie głosowałbym też za pozbawieniem go funkcji wiceprezesa NRL.
Ale w międzyczasie A. Włodarczyk podał się do dymisji. Obejmując funkcję wiceministra, zastrzegł bowiem wyraźnie, iż jeśli ta praca nie pozwoli mu na realizację dążeń lekarskich, to z niej zrezygnuje. I tak też zrobił. Zatem słowa dotrzymał. Stało się to na miesiąc przed posiedzeniem NRL, zaplanowanym na 27 czerwca.
Mimo to, na tymże właśnie posiedzeniu, członkowie NRL wprowadzili do porządku obrad kwestię pozbawienia go statusu wiceprezesa, i odbyło się głosowanie w tej sprawie. A przedtem – dyskusja, którą podsumował prezes NRL Konstanty Radziwiłł, kontestując m.in. takie fakty, jak zasiadanie w prezydium szefa dużej izby, „czystkę” wśród konsultantów krajowych (dokonaną przez A. Włodarczyka jako wiceministra, a polegającą na wymianie 17 spośród prawie 80 konsultantów – przyp. aut.), czy też „niezwykłą energię do pozostawania przy swoim zdaniu, szczególnie, kiedy coś nie idzie po jego myśli”.
Głównym jednak zarzutem, jaki stawiano A. Włodarczykowi, była jego postawa podczas tzw. wydarzeń radomskich. Winą za groźbę likwidacji niektórych tamtejszych oddziałów szpitalnych obarczył on m.in. samych lekarzy, a jako przewodniczący warszawskiej ORL nie zareagował natychmiastowym, ostrym protestem wobec bezprawia, które się tam dokonywało.
Faktycznie, jeśli w jego ocenie lekarze nie zachowali się zgodnie z ich własnym interesem, to (będąc wciąż wiceprezesem NRL i przewodniczącym ORL w Warszawie) mógł przynajmniej swą opinię przemilczeć, i nie ujawniać jej mediom. No, ale wiadomo: Włodarczyk, co myśli, to mówi. Nie owija w bawełnę, i dlatego jest kontrowersyjny.
W sumie, od lekarzy radomskich (i nie tylko zresztą) dostał „ochrzan” za to, że był w stosunku do nich za twardy, a w ministerstwie – za to, że był za miękki. Moim zdaniem, wydelegowanie go do Radomia było ze strony MZ perfidią, mającą na celu poróżnienie środowiska lekarskiego, co w dużej mierze się udało.
Obrońcy stwierdzali jednak, że skoro Włodarczyk zrezygnował, a tym samym dokonał wyboru i ostatecznie przedłożył interes samorządowy nad rządowy, to w tym momencie sprawa stała się bezprzedmiotowa. Najpierw siedział na koniu izbowym, potem wsiadł też i na rządowego, ale widząc, że na dwóch jechać nie da rady, definitywnie zdecydował się na tego pierwszego.
Zwolennicy pozbawienia Andrzeja Włodarczyka funkcji wiceprezesa NRL nie uzyskali w głosowaniu wymaganej większości, w związku z czym skład prezydium pozostał bez zmian.
Wniosek z tej sytuacji może być tylko jeden: należy wreszcie ustalić formalne zasady postępowania w przypadku zaistnienia konfliktu między działalnością samorządową a pełnioną funkcją rządową. Inaczej – co jakiś czas znów będzie trafiał się nam „casus Włodarczyka”, bezsensownie polaryzujący środowisko. A po co to nam?
Ryszard KIJAK

Archiwum