13 grudnia 2012

Zdowie – polityczne rękodzieło. Trzeba odpolitycznić system zdrowotny w Polsce

Bartłomiej Leśniewski

Wadliwy i nieczuły społecznie system ochrony zdrowia, nieuczciwa konkurencja, nierówny dostęp do świadczeń, marnotrawstwo pieniędzy – to wszystko zawdzięczamy działaniom polityków.
Co ciekawe, pod hasłem wprowadzenia dobrych, wyczulonych społecznie rozwiązań przejęli oni kontrolę nad polskim systemem ochrony zdrowia i utrzymują ją, mimo niespełnienia żadnej z nadziei na poprawę funkcjonowania. Trzeba im zabrać kontrolę nad naszym zdrowiem. A to trudne, bo politycy w kwestii ochrony zdrowia zachowują się jak w piosence śpiewanej przez Stuhra: „stoję przy mikrofonie – niech mnie który przegoni”.

Dlaczego politycy przejęli kontrolę nad ochroną zdrowia nie tylko w Polsce, ale na całym świecie? Na skutek powszechnej krytyki systemu obowiązującego jeszcze w XIX w. Wtedy na wizytę u lekarza stać było bogatych. Biedny mógł liczyć najwyżej na odruch serca lekarza czy pomoc charytatywną. Argumentowano wówczas, że zorganizowany przez państwo system ochrony zdrowia będzie wrażliwy społecznie, a pacjentom zapewni równy dostęp do świadczeń. Że ograniczy marnotrawstwo pieniędzy, wykosi z rynku nieuczciwych lub zbyt pazernych. Te argumenty powtarzane są do dziś i u nas. Mają świadczyć o tym, że politycy nadal powinni sprawować kontrolę nad systemem w imię dobra pacjentów. Tyle że z dotrzymywania obietnic w tej sprawie guzik politykom wychodzi.

Nieudolni, bo nie zapewniają równego dostępu
– Równy dostęp w Polsce? Iluzja – mówi Adam Kozierkiewicz, ekspert w ochronie zdrowia. – Gdy ktoś zachoruje na raka płuc, w Warszawie ma znacznie większe szanse na przeżycie niż w województwie lubuskim. Bo w Warszawie są lepsi fachowcy, bo więcej pieniędzy zainwestowano w tutejsze ośrodki. Większość chorych z Lubuskiego nie ma szans na dostęp do tych ośrodków. A co z kolejkami? Z tym, że na endoprotezę ŕ la NFZ trzeba czekać dwa lata, a w prywatnej ochronie zdrowia trwa to dwa tygodnie? – Polscy pacjenci mają szanse na ominięcie kolejek, o ile mają na to pieniądze. Mogą skorzystać ze świadczeń udzielanych przez placówki prywatne – mówi Maciej Murkowski, ekspert w dziedzinie ochrony zdrowia. – Żeby wyrównać szanse, należałoby prywatne placówki pozamykać. Wtedy dostęp byłby równy, ale podkreślam: znacznie gorszy. A chyba nie chodzi nam o gorszy, lecz o lepszy. Gdyby czarna wizja zamknięcia polskich prywatnych szpitali się spełniła, to i tak działałyby ośrodki w Szwajcarii, Niemczech. Polscy pacjenci dalej mieliby możliwość obejścia kolejek, ale za znacznie większe pieniądze niż w polskich szpitalach prywatnych. Mniej Polaków miałoby więc szanse na zdrowie. Dlatego nie równajmy w dół. I ostatecznie pożegnajmy się z mitem, że politykom może się udać załatwienie sprawy „równego dostępu”. Nie potrafią.

Biznesowi kumple urzędnika
W tym podrozdziale nie będzie mowy o stawianiu zarzutów korupcyjnych, lecz o tym, że pomysł tworzenia list refundacyjnych jest z gruntu nietrafiony. W teorii listy miały służyć ochronie interesów podatnika. Państwo miało negocjować jak najkorzystniejszą cenę zakupu z producentem (firmą farmaceutyczną), a następnie refundować tylko te leki, które na listę wprowadziło, a za podobne produkty firm konkurencyjnych nie płacić ani grosza. W teorii zasada ma służyć ochronie publicznych pieniędzy.
A w praktyce? – Służy temu, że firmy farmaceutyczne cały swój wysiłek kierują nie na jak najlepsze relacje z pacjentem, lecz na jak najlepsze dogadanie się z przedstawicielami Ministerstwa Zdrowia, którzy decydują o ostatecznym kształcie list refundacyjnych – mówi Robert Gwiazdowski, ekspert Centrum im. Adama Smitha. – Miejsce na tej liście oznacza, że konkurencji można się śmiać w nos. A strata tego miejsca? Z szacunku dla urzędników i koncernów farmaceutycznych nie przytoczę nazw leków, które staniały (czasem trzykrotnie) po wycofaniu ich z listy. Sama lista nie służy obniżeniu cen. Lek refundowany nie zawsze jest najtańszy dla pacjenta i budżetu.
– Posłużę się przykładem leków zawierających substancję czynną o nazwie amlodipini – tłumaczy Maciej Hamankiewicz, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej. – Na rynku mamy kilka refundowanych leków z amlodipini. Jest też lek nie-refundowany i ma cenę tak niską, że pacjent zapłaci za niego mniej niż za refundowany. Po prostu przedsiębiorstwa, które mają swe wyroby na liście refundacyjnej, kasują podwójnie: po raz pierwszy to, co pacjent płaci w ramach współpłacenia, a po raz drugi – otrzymując refundację z NFZ. Ta firma, która nie ma na liście swojego produktu z amlodipini, obniżyła cenę do takiego poziomu, że pacjent zapłaci najmniej.
Jeden producent nie otrzymuje nic z budżetu i niewiele od pacjenta, a drugi zgarnia pełną garścią i od jednego, i od drugiego. To właśnie zawdzięczamy patologii list leków refundowanych, ingerencji urzędników. Podwójną stratę.

Marnotrawstwo do potęgi trzeciej
Czy kompleksowy, sterowany przez jeden ośrodek państwowy system ochrony zdrowia służy oszczędnościom? Kompletna bzdura. Bo konkretne komórki kierujące systemem „politycznej centrali” tak się rozrosły, że straciły kontakt, walczą między sobą kosztem gigantycznych strat finansowych i kosztem pacjenta. Mechanizm tłumaczy ekspert BCC Zenon Wasilewski: – W logice postępowania urzędnika rachunek ekonomiczny wcale nie jest najważniejszy.
O wiele istotniejsze jest wykonanie planów budżetowych, wykazanie się oszczędnościami. Dla urzędnika decydującego o refundacji leków największe znaczenie ma to, by oszczędzić na swoim budżecie. A że ta oszczędność jest pozorna, że przez nią trzeba będzie z innych części budżetu wypłacić znacznie więcej, to już nie jest problem urzędnika zajmującego się refundacją, to już problem jego kolegi.
Konkretnie: kolegi z resortu spraw społecznych, który będzie musiał w swoim budżecie znaleźć pieniądze na przedwczesne renty, zwolnienia lekarskie. Dalej jest to problem pracodawcy ponoszącego konsekwencje absencji oraz rodziny, która będzie się musiała zająć źle leczonym chorym. Chodzi o dostęp do innowacyjnych terapii, bardzo w Polsce utrudniony. Nowoczesne leki przyspieszają powrót do pracy i ograniczają ryzyko pojawienia się powikłań. My jednak na nich oszczędzamy. Ministerstwo Zdrowia chwali się, że nasze wydatki na leki innowacyjne należą do najniższych w Europie. Ministerstwo Pracy i Spraw Socjalnych bije na alarm: mamy jedne z najwyższych w Europie wydatki na renty i zwolnienia lekarskie. Czyste marnotrawstwo – na życzenie polityków i stworzonego przez nich bezdusznego mechanizmu urzędniczego.

Ręczne sterowanie
– W wielu małych miastach szpital jest największym pracodawcą – mówi Władysław Sidorowicz, były minister zdrowia. – To wielki problem naszej ochrony zdrowia, bo jest nacisk społeczności lokalnych, by tych miejsc pracy nie wyprowadzać za granicę powiatu. Nawet w sytuacji, gdy ich utrzymywanie nie ma żadnego uzasadnienia ekonomicznego ani medycznego, nawet gdy szpitale te są już niepotrzebne.
– Co gorsza, szpitale te są traktowane jako rezerwuar miejsc pracy dla kolegów z list partyjnych, rodziny – skarży się jeden z dyrektorów szpitali i przyznaje: – Trudno tym prośbom odmówić, gdy wiadomo, że los szpitala zależy od decyzji starosty czy ambitnego radnego.
Nie ma potrzeby, by w każdym powiatowym mieście były oddziały o bardzo wysokiej specjalizacji i referencyjności. Takie oddziały nie zarobiłyby na siebie. Jest jednak konieczne, by funkcjonowały na poziomie nieco niższym niż wojewódzki, dla kilku powiatów, niekoniecznie dla całego wielomilionowego regionu. – Dlatego postawiliśmy na współpracę partnerską z ościennymi powiatami – mówi Aleksandra Sybilska, dyrektor Samodzielnego Publicznego Zakładu Opieki Zdrowotnej w Wolsztynie (Wielkopolska). Współpraca obejmuje szpitale w Wolsztynie, Nowym Tomyślu oraz Grodzisku Wielkopolskim. Problem jednak pozostaje, to tylko jego obejście. Taniej byłoby postawić i utrzymywać jeden szpital dla tych trzech powiatów. Ale z powodów politycznych, o których mowa była wyżej, takie tanie i racjonalne rozwiązanie nie wchodzi w rachubę.

Kwadratura koła
Czy z tej sytuacji jest wyjście? Oczywiście. Chodzi o to, by ochrona zdrowia pozostała zorganizowana, publiczna, ale by było w niej jak najmniej kontroli polityków. Temu mają służyć projekty konkurencji na rynku ubezpieczycieli, podziału NFZ, ubezpieczeń dodatkowych. Projekty, które od dziesięciu lat rekomendują kolejni rządzący politycy. Rekomendują, ale wprowadzić w życie nie mogą, bo w gruncie rzeczy obecny system jest na rękę każdej opcji – od opozycji po koalicję. Bo to politycy stoją przy mikrofonie.

Wydrukowano w „Menedżerze Zdrowia” 7/2012.

Archiwum