29 marca 2022

Wojna nie została za granicą

Ponad 2 mln osób przekroczyło granicę polsko-ukraińską od pierwszego dnia rosyjskiego ataku na Ukrainę. Pojechaliśmy do Przemyśla i Medyki, czyli w miejsca, przez które najwięcej uchodźców przedostaje się do Polski i gdzie wyzwania dla organizatorów pomocy medycznej oraz wszystkich ludzi włączających się w pomaganie są ogromne. Również wyzwania emocjonalne.

Reportaż Adriana Boguskiego i Renaty Jeziółkowskiej

fot. Karolina Bartyzel

„Kto, jak nie my”

A.B. Namioty z ubraniami, food-trucki, stragany ze smażonymi kiełbaskami, słodyczami, zabawkami i różnego rodzaju artykułami szkolnymi. W tle melodie grane na fortepianie. Większość ludzi obsługujących stragany poznała się już dobrze. Rozmawiają ze sobą, żartują. Gdyby nie stojące co kilkadziesiąt metrów namioty medyczne, można by pomyśleć, że jest się na małomiasteczkowym bazarze. Bazarze, którego gwar zanika, zaraz za bramą, gdy na przejściu między Ukrainą a Polską pojawiają się kobiety z dziećmi, często trojgiem lub czworgiem. Po każdą wychodzą żołnierze Wojsk Obrony Terytorialnej z wózkiem z pobliskiego marketu, do którego wkładają nieliczne bagaże. Po przekroczeniu granicy jedna z kobiet płacze, bo udało jej się uciec. Inna kilkadziesiąt minut później rozsypuje się emocjonalnie, bo zostawiła za sobą wszystko. Jest w obcym dla siebie miejscu, musi zaufać obcym ludziom. Wolontariusze podają jej koc, ciepły posiłek i opiekują się dziećmi, by mogła odpocząć. Gospodarze wspomnianych straganów – ludzie z całego świata – nie rozmawiają już, ale są do dyspozycji osób przechodzących od bramy do autobusów, które zawiozą ich do punktu recepcyjnego w medyckiej szkole lub do Przemyśla.

R.J. Coraz więcej osób przekracza przejście pieszo. Wielu przemierza po kilkadziesiąt kilometrów, niosąc jedynie to, co są w stanie unieść – podkreślają wolontariusze. Tłumy przyjeżdżają pociągiem. Spodziewaliśmy się, że więcej aut będzie wyjeżdżać z Ukrainy. Tymczasem szlaban nad jezdnią na przejściu granicznym unosił się co kilkanaście – kilkadziesiąt minut. Największy ruch samochodów był tu w pierwszych dniach po wybuchu wojny – twierdzą nasi rozmówcy, którzy regularnie przybywają w to miejsce. Długi sznur samochodów, przeważnie oznaczonych jako pomoc humanitarna, czekał przed szlabanem w stronę Ukrainy. Furgonetki z takimi oznaczeniami mijaliśmy, jadąc trasą z Warszawy do Przemyśla. Im bliżej Przemyśla, tym było ich więcej.

A.B. Tuż za polsko-ukraińską granicą brakuje nawet mąki, z której lokalna piekarnia piecze chleb dla mieszkańców wsi w rejonie Drohobycza. – Oprócz żywności i podstawowych produktów, dostarczamy im benzynę, by mogli odwozić do granicy kobiety i dzieci – opowiada pan Mariusz, który udzielił schronienia rodzinie z Ukrainy i pomógł w zapewnieniu lokum 50 osobom z Charkowa, Sum i Dniepropietrowska. – Po tamtej stronie widziałem kolejki kobiet i dzieci. 20 km od nich był ostrzał rakietowy. Zginęło ponad 40 osób, ponad 130 zostało ciężko rannych. Ludzie widzieli, jak zabijani są ich bliscy, jak wszystko wokół się wali. W panice pieszo uciekali w stronę granicy. Mówią, że już nie mają do czego wracać. Są bardzo nieufni. Nie trzeba być na wojnie, żeby jej doświadczyć. Nie śpię prawie dwie doby, ale robię, co mogę, bo kto im pomoże, jak nie my.

Tymczasowo

R.J. Dwa dni przed naszym przyjazdem zaledwie 30 km od granicy, w Jaworowie, miał miejsce atak rakietowy na poligon wojskowy. Kilka osób z przejęciem opowiadało, że w Przemyślu było to słyszalne. Na ulicach miasta można spotkać amerykańskich żołnierzy. Mieszkańców taki widok już nie zaskakuje, lecz uspokaja. Szpital i punkty medyczne gotowe są na przyjęcie pacjentów z frontu. Wszyscy mają jednocześnie nadzieję, że takie interwencje nie będą potrzebne, że wojna szybko się skończy. I że wszystko wróci do normy.

A.B. Im dłużej trwa rosyjska inwazja na Ukrainę, im dotkliwiej niszczone są miasta, tym więcej na granicę z Polską przybywa osób, które nie mają dokąd pójść. Potrzebują schronienia tu i teraz. Część z nich trafia do punktu pomocy zorganizowanego w medyckiej szkole. Autobusy przyjeżdżają non stop, zazwyczaj w nocy. Agnieszka Bauer z Grupy Ratownictwa PCK w Bielsku-Białej mówi, że często podczas ośmiogodzinnej dziennej zmiany do punktu w Medyce dociera około 40 osób, w nocy zaś dojeżdża 180. Tutaj o każdej porze mogą spożyć ciepły posiłek, spędzić noc i otrzymać pomoc medyczną.

Wszyscy przybyli muszą się zarejestrować w punkcie prowadzonym przez WOT. Tam też zgłaszają, gdzie i z kim udają się w dalszą podróż. Nierzadko pomoc w zakwaterowaniu i znalezieniu pracy w Polsce i zagranicą czeka już w Medyce. – Wczoraj jedną grupę odebrała niemiecka organizacja zapewniająca im dom i pracę. Dziś po kolejne osoby przyjechał autobus z Anglii i samochód z Austrii – informuje jeden z żołnierzy.

Na sali gimnastycznej, w której zorganizowano 400 miejsc noclegowych, uchodźcy czekają na transport. Słychać płacz niemowląt. Nieco starsze dzieci oglądają bajki w namiocie przygotowanym specjalnie dla nich, biegają z piłkami, bawią się zabawkami albo skaczą w dmuchanym basenie wypełnionym pluszakami. Gdzieniegdzie na materacach siedzą grupki cicho rozmawiających nastolatków. W smartfonach sprawdzają, co dzieje się w ich domu. Najstarsi, zagubieni, siedzą pojedynczo na krzesłach i w zamyśleniu obserwują biegające dzieciaki.

R.J. Tu pomocy rzeczowej jest aż nadto. Wzdłuż korytarza w kartonach zgromadzone są ubrania przekazane przez darczyńców. Dostarczono mnóstwo zabawek. Na bieżąco zmywana jest podłoga, czyszczone są toalety. Kuchnia działa praktycznie całą dobę, wolontariusze nalewają zupę, częstują ciepłymi posiłkami. Z serdecznością reagują na prośby i pytania. Dach nad głową, coś do zjedzenia, ubrania, miejsce do spania to skromna namiastka domu, w którym matki kryją emocje, próbują udawać przed dziećmi, że wszystko jest w porządku, by zminimalizować im traumę i stres. Na ścianach wiszą rysunki przedstawiające w przeróżnych odsłonach wdzięczność ukraińskich dzieci wobec Polski.

A.B. Większość miejsc na hali jest zajęta. Do dyspozycji tych osób jest sześciu ratowników w dwóch zespołach, zmieniających się co osiem godzin, pielęgniarka i tylko jeden lekarz. W pokoju medycznym za parawanem przygotowano dwie kozetki, półki z lekarstwami i misie dla najmłodszych. Pacjenci najczęściej przychodzą rano, kiedy po pierwszej od dawna przespanej nocy zaczynają odczuwać dolegliwości. – To przeziębienia, zapalenia pęcherza, głównie u kobiet, które spędziły ze swoimi dziećmi co najmniej kilka godzin na zimnie. Często przychodzą ludzie z nadciśnieniem i stanami lękowymi. Podajemy leki na uspokojenie lub środki na choroby serca. Przez wiele dni osoby, które powinny przyjmować lekarstwa, nie mają tej możliwości – opowiada lekarka wolontariuszka Barbara Downar, współpracująca z zespołem PCK. Podsumowuje, że praca medyków w punkcie recepcyjnym przypomina funkcjonowanie gabinetu POZ.

Na granicę docierają również potrzebujący intensywnej opieki. Jedna z kobiet przybyła w stanie hiperglikemii (z poziomem glukozy 650 mg/dl). Po utracie przytomności trafiła do szpitala w Przemyślu. Na SOR przywieziono – w pozycji leżącej, na podłodze busa – starszą kobietę, którą córka w obawie przed bombardowaniami zabrała ze szpitala w Iwano-Frankiwsku. Jakiś czas przed ucieczką z miasta doznała porażenia połowiczego z niedowładem. Do szpitala trafiają też dzieci. Mieszkanka Kijowa, uciekając przed ostrzałem, zabrała ze sobą dwoje niemowląt. Jedno z nich po wyczerpującej podróży znalazło się pod respiratorem. Drugiego nie udało się uratować.

Smutek i motywacja

A.B. Uchodźcy znajdujący się na terenie szkoły w Medyce pozostają tam nie dłużej niż dwa dni. Część z nich wyrusza do nowego lokum, inni kontynuują podróż przez Polskę bądź trafiają do Centrum Pomocy Humanitarnej stworzonego w hali nieczynnego centrum handlowego w Przemyślu. W tym miejscu noc może spędzić 1,6 tys. osób. Potrzeba więc większego wsparcia medycznego.

– Jest wielu ludzi, którzy przyjechali tutaj zamiatać, sprzątać, co jest niezwykle potrzebne. Wczoraj o północy skończyłem swoją pracę we Wrocławiu. Dziesięć minut po północy wsiedliśmy do samochodu. Współpracujemy z lekarzami grupy Natan z Izraela. Dziś przez większość dnia wszystkie łóżka w naszym punkcie medycznym były zajęte – twierdzi Wojtek, który wraz
z wrocławską Grupą Ratownictwa Medycznego wspiera zespół Polskiego Czerwonego Krzyża. – Najtrudniejsze jest pogodzenie się z tragedią tych ludzi. Wszyscy jesteśmy młodzi i w naszym życiu jeszcze czegoś takiego nie doświadczyliśmy.

– To smutne i szokujące, gdy tak wielu ludzi przeżywa straszną tragedię. Z drugiej strony niesamowicie motywujące jest obserwowanie zaangażowania w pomoc uchodźcom wszystkich wolontariuszy z Polski i Europy. Najbardziej potrzebna jest im nasza uwaga. Świadomość, że jesteśmy tu dla nich. U pacjentów najczęściej powtarza się spektrum tych samych dolegliwości. U niektórych pogarszają się stany chorób przewlekłych – dodaje Dan, lekarz z grupy Natan.

Kilku lekarzy z Izraela urodziło się na Ukrainie lub mają tam rodziny. Ich praca bardzo ułatwia funkcjonowanie punktu PCK. Poważnym problemem zgłaszanym przez ratowników i lekarzy jest bowiem nieznajomość ukraińskiego bądź rosyjskiego. I choć wszędzie, gdzie przebywają uchodźcy, pomagają tłumacze, lekarz ze znajomością tych języków jest na wagę złota.

R.J. Organizatorzy pomocy podkreślają, że przydaje się każda para rąk, do różnych zadań, ale najcenniejsze jest wsparcie długofalowe, regularne. Wtedy czas przeznaczony na wdrożenie do pracy wolontariusza staje się inwestycją. Szef Grupy Ratownictwa Polskiego Czerwonego Krzyża „Przemyśl” Łukasz Szaruga zwraca uwagę również na obecność grup z różnych części Polski. Lokalny oddział je koordynuje i zaopatruje w potrzebny sprzęt, zajmuje się logistyką. – Z innym nastawieniem przychodziliśmy – spodziewaliśmy się, że znacznie więcej będzie osób z frontu z ranami postrzałowymi, z oparzeniami, z różnego rodzaju urazami. A takich pacjentów na szczęście wielu nie było. Okazało się, że głównym naszym zadaniem jest praca z osobami, które przyjeżdżają chore, wyziębione. To bardziej przypomina pracę w POZ, na co nie byliśmy przygotowani, ponieważ w naszych punktach na początku byli głównie ratownicy medyczni. Jednak okazało się, że bardzo potrzebni są lekarze. Każdy dzień jest inny, nie ma rutyny, wszystko się ciągle zmienia, tak samo jak rodzaj tych urazów i zachorowań. Z uwagi na dużą liczbę dzieci najbardziej potrzebni są pediatrzy – mówi Łukasz Szaruga. – Widzimy, że z każdym dniem ochotników jest coraz mniej, więc za jakiś czas może pojawić się problem braku lekarzy.

Ratownicy opowiadają o zmęczeniu, o tym, że kończąc dyżur, planują dzień przerwy, a mimo to następnego dnia są gotowi do pracy. Tłumaczą, że wystarczy przejść przez peron, gdzie śpią małe dzieci, które uciekły przed wojną, i człowiek dochodzi do wniosku, że potrzebny jest mu jedynie minimalny wypoczynek, i nazajutrz wraca.

– Najsmutniejsza jest praca z cierpiącym dzieckiem. Ważne jest jednak, że niekiedy udaje nam się przynieść im radość. Oprócz pomocy medycznej staramy się zapewnić im trochę normalności. Dzięki uprzejmości różnych firm mamy dostęp do szybkiego Internetu. Zostały kupione telewizory i stworzone minikina, gdzie dzieciaki oglądają bajki w swoim ojczystym języku. Mamy satysfakcję, że stworzyliśmy skrawek miejsca, gdzie mogą poczuć się normalnie – wyjaśnia szef Grupy Ratownictwa Polskiego Czerwonego Krzyża w Przemyślu.

Pomoc psychologiczna

A.B. Pomoc oferują również psychoterapeuci i psycholodzy. – Osoby z Ukrainy potrzebują poczucia bezpieczeństwa. Wystarczy, że przeleci helikopter, samolot i chowają się w obawie przed nalotem. Pojawiają się pacjenci, którzy mają objawy charakterystyczne dla zespołu stresu pourazowego. Jedna z matek, która przyjechała do punktu noclegowego, była całkowicie odcięta od tego, co działo się dookoła. Wystąpiła u niej ostra psychoza i niestety musiała zostać odwieziona do szpitala. Nie mieliśmy żadnej informacji o tym, czy była leczona. Wiele osób uciekło bez leków i nie wiemy, jakie środki przyjmuje i jak długo się leczy – stwierdza dr n. med. Maciej Kuligowski, psychiatra, koordynator pomocy medycznej szpitalowi we Lwowie z ramienia Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego i założyciel Podkarpackiego Centrum Zdrowia Psychicznego. W miarę swoich możliwości psycholodzy z PCZP wspierają punkty w Medyce, w hali przy ul. Lwowskiej i na Dworcu Głównym.

Pomocy psychologicznej uchodźcom udziela również doktor psychiatra z Ukrainy, która uciekła przed wojną i znalazła bezpieczne schronienie. Dr Kuligowski zaoferował jej pracę w gabinecie PCZP. To bardzo ważne wzmocnienie w kontekście problemu, jaki stanowi bariera językowa między udzielającymi pomocy a uchodźcami. Wsparcia psychicznego potrzebują dzieci, szczególnie samotne, które trafiają do przemyskiego domu dziecka. Wpadają w stan depresyjny, nie wstają rano do żadnych zajęć, do codziennych zadań, do zabawy. Magdalena Peron-Szott, jedna z psychoterapeutek PCZP, podkreśla: – Pomocy będą potrzebować jeszcze przez bardzo długi okres.

Z każdym dniem do Polski uciekają coraz ubożsi. Obecnie niektórzy przekraczają granicę z reklamówką w dłoni. Wielu czekało do ostatniej chwili, licząc na to, że nie ucierpią. Kiedy jednak bomby zaczęły spadać obok ich domów, a oni każdą noc spędzali w schronie, postanowili uciekać. Wystraszeni zbrodniami wojennymi dziejącymi się na ich oczach, za wszelką cenę chcą trzymać się swoich bliskich i uciec od zagrożenia. Magdalena Peron-Szott opowiada o ciężarnej, która tuż po przekroczeniu granicy w wyniku paniki powiedziała wolontariuszom, że przestaje odczuwać ruchy dziecka. Konieczne było zabranie jej do szpitala. Odmówiła. Nie chciała opuścić punktu, do którego została przywieziona. Wówczas potrzebne było szybkie poinstruowanie obecnych tam ratowników, jak ją uspokoić. Sytuację na szczęście udało się opanować.

Dworzec Główny

R.J. Ciasny przemyski dworzec jest miejscem wzmożonego ruchu. Uchodźcy przyjeżdżają, czekają na kolejny pociąg bądź wsiadają do któregoś z podstawionych pod budynek autobusów transportujących ich do punktu logistycznego. Człowiek przy człowieku, ludzie koczujący godzinami, wymęczeni podróżą, niepewni kolejnego celu, przemarznięte, zdrożone dzieci – takie obrazy jako najbardziej wstrząsające i trudne do zaakceptowania wskazywali chyba wszyscy nasi rozmówcy. Na wolontariat w tym miejscu zdecydowała się lekarka rodzinna Agnieszka Jaremko. Rozmawialiśmy w pierwszym dniu jej pracy. Przez chwilę, z przerwami, bo wciąż do punktu medycznego pukały kolejne osoby zwracające się o pomoc. – Ogrom ludzi, wzruszające historie… Na początku trudno mi było trzymać emocje na wodzy, ale zadaniowość pomaga. Trzeba wiedzieć konkretnie, co ma się robić, i skupić się na tym. Wolontariat lekarzy kwitnie, ludzie pracują cały dzień w szpitalu, a później przychodzą tu – mówi lekarka.

A.B. Maciek i Piotrek, ratownicy medyczni w tym samym punkcie, wspominają jak jedną z kobiet, u której stwierdzili zawał (kilka chwil później okazało się, że drugi w ciągu krótkiego okresu), chcieli skierować do szpitala. Karetka była już gotowa. Kobieta – przerażona, że nie zdąży na pociąg, który za pół godziny ruszał do Wrocławia, gdzie uciekały z córką – odmówiła przyjęcia pomocy.

Punkt medyczny na dworcu jest chyba najbardziej oblegany spośród tych, które udało nam się odwiedzić. Wszystko dzieje się tak szybko, że niekiedy trudno zauważyć skrywany przez pacjentów uraz. Na którymś z dyżurów Maćka i Piotrka pojawiła się młoda dziewczyna, która uciekała z Charkowa pod kulami. Upadła i złamała nogę. Z tym urazem dojechała do Lwowa. Tam pozwoliła założyć sobie szynę. Do Przemyśla dotarła po 12 dniach. Tutaj się wykąpała i znowu poprosiła o założenie szyny, odmawiając pozostania w szpitalu. Cały czas powtarzała, że jedzie do brata, który mieszka w Finlandii. Po południu znalazła się na SOR. Uciekała, jak najdalej i jak najszybciej mogła, ponieważ mama zginęła na jej oczach od strzału
w głowę. Podczas spotkania z ratownikami niczego nie dała po sobie poznać.

Szpital nieopodal wojny

A.B. Pacjenci z Ukrainy, którzy przyjeżdżają do przemyskiego szpitala, również nie chcą „tracić czasu” na zajmowanie się swoim zdrowiem. Doktor dyżurująca na SOR mówi nam, że gdy trafia do niej pacjentka z bólami w klatce piersiowej, z nadciśnieniem, wie, że nie będzie w stanie wyrównać jej tego ciśnienia. Każda z kobiet myślami jest na wojnie, gdzie walczy jej mąż, albo przy dzieciach, które na nią czekają. Każda starsza osoba boi się, aby o niej nie zapomniano. To wszystko sprawia, że niełatwo pomóc medycznie tym, którzy z naszego punktu widzenia tej pomocy najbardziej potrzebują. Ucieczka przed terrorem dla niektórych staje się celem samym w sobie i nawet w bezpiecznym miejscu jest ważniejsza niż schorzenia, które mogą nawet doprowadzić do śmierci. Wojna nie została za granicą. Nieustannie rozgrywa się we wnętrzu tych, którzy przed nią uciekają.

R.J. Uchodźcy często nie mają leków, nie wzięli ich bądź zużyli. Nie mają żadnej dokumentacji medycznej, a zdarza się, że także stempla w paszporcie lub paszportu. Szpital ratuje każdego potrzebującego, trzymając za słowo NFZ, że koszty leczenia zostaną zwrócone.

Pacjentami w przemyskim szpitalu często są dzieci, osoby z zaostrzonymi chorobami przewlekłymi, wymagające dializ, z chorobami nowotworowymi i drobnymi urazami. Tu również kłopotem jest brak znajomości języka. Pacjenci trafiają do szpitala najczęściej na dzień lub dwa, choć zdarzają się osoby wymagające dłuższej opieki. Wówczas placówka szuka zakładów opiekuńczo-leczniczych. Praca w obecnych realiach jest dla medyków wyzwaniem również emocjonalnym.

Personel medyczny jest zmęczony walką z COVID-19, która trwała dwa lata. Teraz nagle nastała wojna. Pozostajemy cały czas w stanie podwyższonej mobilizacji. Patrząc na kobiety z dziećmi, które opowiadają o tym, co działo się w ich miastach, o tym, że zabrały tylko to, co pod ręką, trudno utrzymać emocje na wodzy i nie przejmować się ich losem. Wielkie emocje wzbudza wjeżdżający na oddział noworodek pod respiratorem, z którym mama uciekała przed wojną. Wszyscy się jednoczymy i pomagamy. Nie sposób jednak nie zauważyć, że to wszystko odbywa się kosztem wytężonej pracy – zaznacza dr Sylwia Zub-Sobczuk, zastępca dyrektora ds. lecznictwa Wojewódzkiego Szpitala w Przemyślu im. św. Ojca Pio. Ta praca to nie jest wyłącznie pomoc medyczna. – Największym wyzwaniem dla nas są niemowlaki i pacjenci neonatologiczni. Oddział pediatryczny mamy zapełniony w 150 proc. Większość to pacjenci z Ukrainy. Często przyjmujemy matkę z dwojgiem lub trojgiem dzieci i opiekujemy się nimi wszystkimi. Nawiązaliśmy również kontakt z ośrodkami w Przemyślu, które przez czas hospitalizacji matki opiekują się dziećmi. Poważnym problemem, na który wskazuje szpital, jest brak szczepień u uchodźców. Już pojawiły się różne wirusy, były przypadki odry.

Wśród ponad 400 pacjentów, którzy trafili do szpitala w Przemyślu w ciągu pierwszych trzech tygodni wojny, były wyczerpane podróżą kobiety w ciąży. W pierwszym tygodniu urodziło się czworo dzieci, w dniu naszej wizyty w szpitalu – dwoje. Oksana uciekła z Kijowa, a Tania (na zdjęciu) spod Charkowa. – Przyjechałam do Polski 13 marca, a podróż zaczęła się 8 marca. Samochodem do Charkowa, później do Dniepra, pociągiem Dniepr – Lwów, następnie pociągiem Lwów – Przemyśl. Mój syn Jan to zdrowy, przepiękny chłopiec. Mąż został na Ukrainie, gdzie są jego starzy rodzice, którym trzeba pomagać, i babcia starowinka – wspominała Tania, gdy odwiedziliśmy ją na oddziale. Podróż była dla niej bardzo trudna, zależało jej, by urodzić synka w bezpiecznym miejscu. Mimo dramatycznych okoliczności jest szczęśliwa – z dzieckiem w ramionach, do którego stale się uśmiecha.

Wsparcie dla wspierających

A.B. To tylko i aż kilka historii osób, które opuściły swój dom. Aż, bo każdą z nich przed 24 marca kojarzylibyśmy raczej z filmem wojennym albo sensacyjnym. Tylko, ponieważ wolontariusze i wszyscy inni służący pomocą ofiarom wojny na Ukrainie wysłuchują dziennie kilkunastu lub kilkudziesięciu podobnych opowieści. Niektórzy wyznają, że dopiero wtedy „czuje się i widzi pot i łzy upokorzonych ludzi”. Wówczas można dostrzec również braki, np. zbyt małą liczbę tłumaczy potrzebnych na stałe w punktach medycznych. Nadal potrzeba osób, które podejmą pracę w sortowniach darów, w kuchni i obsłudze miejsc noclegowych.

– Wielu wolontariuszy przecenia swoje możliwości i sami potem lądują na SOR. Pracuję w tutejszym szpitalu i widzę, jak ich przywożą. Są wykończeni. Nie znajdują czasu dla siebie i koniec końców sami stają się pacjentami – mówi Piotrek.

Wsparcia psychicznego i odciążenia potrzebują przede wszystkim tłumacze. Często to uczniowie przemyskiego liceum ukraińskiego. W sytuacji, gdy brakuje ratowników, lekarzy i psychoterapeutów ze znajomością rosyjskiego bądź ukraińskiego, bez ich umiejętności medycy nie mogą być pewni trafności postawionej diagnozy i zaleconych leków. Psychoterapeuci z PCZP zwracają szczególną uwagę na obciążenia psychiczne, wynikające z niemal nieustannej obecności młodych osób w miejscach, gdzie codziennie spotykają się z tragedią ofiar wojny. Dlatego postanowili im pomóc. – To oni jako pierwsi poznają w Polsce wysiadających z pociągu. Są pierwszymi odbiorcami wszystkich trudnych historii. Pomaganie jest im potrzebne i bardzo często się w tym zatracają. „Użyczają siebie” ponad siły, w efekcie dochodzi do przeciążenia niebezpiecznego dla ich zdrowia psychicznego. Nie mogą liczyć na system. Zorganizowałam więc grupę, do której prowadzimy teraz nabór. Chcę pokazać tym młodym ludziom, jak oddzielać życie prywatne od tego, co dzieje się na dworcu, jak dbać o siebie, jak odpocząć, ile można intensywnie pracować, a kiedy należy przestać. Przygotowujemy też instrukcje dla wolontariuszy dotyczące tego, jak reagować na potrzeby przyjeżdżających osób, jakiej pomocy udzielić w pierwszej kolejności, co jest bezpieczne oraz z kim się kontaktować w razie potrzeby – wyjaśnia Magdalena Peron-Szott.

Problemem, który wybrzmiewa w rozmowach z lekarzami i psychoterapeutami, jest brak koordynacji działań. Potrzeba specjalistów, którzy zajęliby się organizacją i opracowywaniem dokumentów. W pracy nad wspomnianą przez psychoterapeutkę instrukcją zgodzili się pomóc jej znajomi z innych filii Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego.

Mieć gdzie wrócić

A.B. Na dworcu kolejowym w Przemyślu – choć z pewnością w bardzo niewielkim stopniu – chyba najwyraźniej widać tragedię naszych sąsiadów z Ukrainy i zbrodnię dokonywaną na nich przez wojska rosyjskie. Wystraszone kobiety, zdezorientowani starsi ludzie, którzy z niepewnością odbierają opakowania z obiadem od wolontariusza, płaczące od wszechobecnego hałasu niemowlęta widzi się na każdym kroku. To bolesna i połowiczna obserwacja. Bawiące się w wydzielonej na dworcu strefie dzieci; wolontariusz grający w piłkę z nastolatkiem z Ukrainy, którzy nie mogą porozumieć się werbalnie, ale nie przeszkadza im to dobrze spędzić ze sobą czas; odnaleziona na dworcu córka, której matka była przekonana, że odjechała już do innego miasta; i w końcu rozmawiający przez telefon kilkunastoletni chłopak, który mówi mamie, że jest już w Polsce i o 23.00 przyjedzie do Warszawy. Jej reakcję słyszy kilka osób wokół. To dopełnienie obrazu tego, co dzieje się w miejscach, do których trafiają ludzie uciekający przed rosyjskimi zbrodniami. Dzięki wszystkim, którzy pomagają, w tragedii tej wojny jest miejsce również na radość.

R.J. Po wyjeździe na granicę nie da się tak po prostu wrócić do codzienności. Przygotowując reportaż, faktycznie czuliśmy się jak na planie filmowym, na planie wstrząsającego dramatu. Bo trudno przyjąć do wiadomości, że to, co widzimy, dzieje się naprawdę. Wojna, ucieczka. Przemierzanie pieszo granicy, koczowanie na dworcu, rozpacz, poczucie odarcia z godności. Pewnie każdy z nas czuje rodzaj satysfakcji, gdy choć trochę pomoże potrzebującym. Pewnie potrzebujący czują wdzięczność i odrobinę radości z otrzymanej pomocy. Ogrom tragedii ludzi przybywających do obcego państwa jedynie z walizką, a nawet reklamówką, jest tak przytłaczający, że wszystko na tym tle wydaje się bardzo małe. Każdemu, kto próbuje hejtować uchodźców, insynuować, że są w jakikolwiek sposób uprzywilejowani (bo mogą np. bezpłatnie jeździć komunikacją miejską), należy polecić wyjazd na granicę, włączenie się w wolontariat lub chociaż spędzenie kilku minut obok ludzi, którym zawalił się świat.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum