3 września 2004

Klan

Właśnie zakończył się zjazd koleżeński naszego rocznika, czyli wszystkich tych, którzy otrzymali dyplomy lekarskie w zamierzchłym, ale jakże żywym roku 1964. Rano, kiedy po balowej nocy, po śniadaniu, po wyszukaniu zdjęć robionych przez najętego fotografa ostatni maruderzy stoją lub przechadzają się w małych grupkach po dziedzińcu Hotelu BOSS, ma się wrażenie, że celowo odwlekają chwilę ostatecznego pożegnania. Panuje przekonanie, że zjazd się udał. Mówimy – do zobaczenia za dziesięć lat, ale najlepiej za lat kilka, pod pretekstem zbliżającej się okrągłej rocznicy immatrykulacji. Ilu nas wówczas będzie? Teraz przyjechała może setka. Czterdzieści osób nie pojawi się już nigdy, wyczytywanie tej listy trwało długo, wydawało się, że za długo, a pojawiły się jeszcze smutne uzupełnienia… Z drugiej strony trzeba pamiętać, że na wszystkich równoległych kursach było nas około pięciu setek.
Działa magia rocznikowego koleżeństwa. Stanowi ono widoczną ludzką potrzebę, nie tylko u nas. Jej wyrazem są przeróżne uczelniane imprezy i organizacje działające na całym świecie. Absolwenci prestiżowych uczelni są jak wspierające się klany. Wiemy o Oxfordzie, Cambridge czy snobistycznym Eaton, a my w Warszawie mamy organizację skupiającą wychowanków Akademii Medycznej, której obecnie prezesuje zaproszony na nasz zjazd prof. Ryszard Aleksandrowicz. Oczywiście koledzy z jednego rocznika z założenia są sobie najbliżsi, chociaż kiedy po latach z dużym natężeniem życzliwej uwagi wpatrujemy się pytająco w zalegających w holu Hotelu BOSS eleganckich panów i eleganckie panie, do których jedynie z rzadka pasuje określenie „starsi”, szczęśliwi jesteśmy, kiedy w rysach twarzy zaczynamy dostrzegać coś znajomego i powoli z mgły niepamięci wyłania się dawna znajoma sylwetka, przypominają się dawne charakterystyczne ruchy czy znajomy sposób mówienia. W tak licznym roczniku znaliśmy się na studiach raczej powierzchownie, bardziej w grupach uczelnianych. Najbardziej – w środowisku mieszkańców akademika, którzy i tutaj szybko się rozpoznają. „Chłopcy” przypatrzyli się sobie lepiej na obozie wojskowym w Tarnowie. Niektórzy na roku byli tak widoczni, że znali ich wszyscy, teraz również skupiają uwagę. Spontanicznie przedstawiamy się sobie i kiedy jedna z tych wybitnych postaci obejmuje mnie serdecznie, mam dziwne wrażenie, że albo życzliwie udaje, albo mnie z kimś myli, ale to jest w istocie nieważne. Część z nas spotykała się ze sobą w czasie dalszej drogi zawodowej – tu nie ma kłopotów z rozpoznaniem, natomiast przyjemnie jest porozmawiać z sobą o czymś innym, często o losach naszych wspólnych znajomych.
Dobrze jest pamiętać, skąd wyszliśmy, dobrze jest należeć do tego łagodnego, niepowiązanego interesami, „sentymentalnego” klanu. Kiedyś w ostrych spięciach zawodowych dyrektor ZOZ-u podnosił głos do krzyku, ordynator z trudem panował nad sobą; problemy były, jak to zwykle, i te prawdziwe, i te niepotrzebnie rozdmuchane przez emocje: To skandal, panie ordynatorze! Może jednak pan dyrektor raczy mnie wysłuchać! Kiedyś, zupełnym przypadkiem, odkryli, że są z jednego rocznika. No, nie, problemy zupełnie nie zniknęły, ale w jakże innej atmosferze przebiegały teraz rozmowy! Ależ Krzysiu, no wiesz, mógłbyś… Ależ Stasiu, rozumiesz, że… Zaszokowany zmianą, ja, ordynator, nieraz z trudem tłumiłem narastającą wesołość. Na zjeździe nieznana pani czyni mi półżartobliwe wyrzuty, że niedawno nie przyjąłem na swój oddział jej pacjenta. Wówczas nie wiedziałem, że jesteśmy z jednego roku. A gdybym wiedział? No cóż, powody odmowy były obiektywne, ale jakże inaczej rozmawia się z koleżanką!
Nasz rocznik powoli wchodzi w wiek emerytalny, kobiety już weszły. Niektórzy, zwłaszcza ci, którzy są profesorami, ale nie tylko oni, bo medycyna to szczególny zawód, będą jeszcze długo aktywni. Inni chcą odpocząć, częściej udzielać się towarzysko, również zapisując się do klubu wychowanków warszawskiej Akademii Medycznej. Wciąż nas coś łączy, może nieraz bardziej niż w dotychczasowym zabieganym życiu. Odkrywamy się, umawiamy na dalsze spotkania. Jesteśmy kolegami z jednego, oczywiście „wielkiego” rocznika. Profesorowie, lekarze opieki podstawowej, podróżnicy osiadli w dalekich krajach i ci, którzy nigdy nie opuścili jednego miejsca, wszyscy jesteśmy dla siebie Stasiami, Krzysiami, Jurkami, Aniami, Krysiami. Niektórzy publicznie, zachęcani przez głównego organizatora Włodka Cerańskiego, opowiadają o swoim życiu. Może to być dla wielu punktem odniesienia, powodem do refleksji i prywatnych podsumowań. Najłatwiej oczywiście opowiada się o sobie kolegom. Rozpoznamy się jeszcze raz w księdze, która ukaże się niebawem. Mam nadzieję, że okaże się ona dobrym pretekstem do dalszego pogłębiania i rozwijania starych związków koleżeńskich.

Krzysztof SCHREYER

Archiwum