7 września 2009

Epitafium

Dr n. med. Lech Baczuk
(1955-2009)

Był kimś szczególnie dobrym

Dr n. med. Lech Andrzej Baczuk urodził się 19.10.1955 r. w Warszawie.
W 1980 r. otrzymał dyplom lekarza medycyny Akademii Medycznej
w Warszawie i rozpoczął pracę w Klinice Chirurgii Ogólnej i Przewodu Pokarmowego CMKP, w której przepracował całe swoje życie zawodowe. Pokonując kolejne szczeble kariery, od asystenta do adiunkta, uzyskał I i II stopień specjalizacji z chirurgii ogólnej,
a w 1995 r. stopień doktora nauk medycznych na podstawie rozprawy pt. „Zastosowanie biomateriałów węglowych w chirurgii jamy brzusznej”.
Dr n. med. Lech Baczuk był doskonale i wszechstronnie wykształconym chirurgiem. Podejmował się trudnych operacji i był odpowiedzialny za swoje działanie chirurgiczne. W dorobku naukowym miał 64 publikacje. Na kilkanaście dni przed śmiercią rozmawialiśmy o planie pracy habilitacyjnej, która miała dotyczyć choroby Leśniowskiego-Crohna.
Ostatnia Jego publikacja nosi tytuł „Surgical treatment of Crohn’s disease – pitfalls and disputes”. Jest opublikowana w numerze 2/2009 Gastroenterologii Polskiej. Nie zdążył więcej napisać.
Lech Baczuk łączył zawód, powołanie i służbę choremu. Miał ludzki, godny pozazdroszczenia, ciepły stosunek do chorych. Bezpośredniość, otwartość, spontaniczność i dobroć cechowały Go jako człowieka. Był humanistą. Grał na gitarze, pięknie śpiewał. Umiłował żeglarstwo. Na wodzie, przy pełnych żaglach, czuł się najlepiej.
Ludzie Go kochali. Był duszą towarzystwa. Świetnie współpracował w zespole. Nie był egoistą. Myślał o innych. Bardzo kochał swoją rodzinę – żonę i syna.
Romantyzm, miłość do ludzi i natury, miłość do chirurgii czyniły dr. Lecha Baczuka kimś szczególnie dobrym
i wartościowym. „Niektórzy ludzie czynią świat wyjątkowym, tylko dlatego że są…” – te słowa szczególnie odnoszę do Lecha.
Według Hipokratesa: „Wielu jest lekarzy z tytułu, ale niewielu z powołania”. Takim lekarzem i chirurgiem z powołania był Lech Baczuk.
Na zegarze w Lipsku są wyryte słowa „Mors certa – hora incerta” (śmierć pewna – godzina niepewna). Ta godzina dla Leszka wybiła za wcześnie!!!
Ks. Jan Twardowski napisał: „Ci co odeszli, są nawet bardziej obecni”. Drogi Leszku – nie ma Ciebie wśród nas, ale jesteś z nami bardziej niż kiedyś, bo stale o Tobie
w Klinice myślimy. Stale spodziewam się, że usłyszę Twój głos, śmiech i zobaczę Twą uśmiechniętą twarz.

Prof. Krzysztof Bielecki

Dług wdzięczności

Zaskoczył nas i poraził Swoim niespodziewanym odejściem. Jeszcze kilka tygodni temu tworzyliśmy plany Jego awansów naukowych, habilitacji. Jeszcze 3 dni przed nagłym cierpieniem, które Go dotknęło, podejmował trud operacyjny ratowanie życia samobójcy i odszedł od stołu operacyjnego wyczerpany z wysiłku. Jeszcze
2 dni przed gwałtownym cierpieniem posługiwał młodym adeptom chirurgii przy stole operacyjnym i opuścił blok operacyjny mokry z wysiłku. Jego głos zmieniony cierpieniem, słyszany w telefonie, będzie mi się zawsze kojarzył z poczuciem bezradności w niesieniu Mu pomocy.
Wszyscy – niezależnie od stanowiska – Go lubiliśmy, a nawet więcej – kochaliśmy. By Go poznać, mieliśmy dużo czasu, bo prawie 30 lat. Dla nas – za mało.
Zapytam jeszcze: jak On to robił, że nawet Jego małe wady
i potknięcia były dla nas miłe i sympatyczne, że nawet gdy się kłóciliśmy, nie dawał szansy, by się na Niego gniewać.
Chcielibyśmy Go zatrzymać. Na Jego biurku leżał dokładnie uprasowany mundur, w Jego przegródce wisiały wyszorowane buty operacyjne – czekały, żeby je włożył.
Ale na Jego śmierć musimy spojrzeć w duchu wiary, nadziei
i miłości, a nie katastrofy w niewłaściwym czasie i miejscu. Gdy odchodzi młoda osoba – pytamy, dlaczego tak wcześnie wypełniło się to życie. Mówi się, że Bóg powołuje do siebie swoje dzieci, gdy wypełnią zadane posłannictwo. On jest już po spotkaniu z Bogiem – Bogiem, który przeżył ludzkie życie, przed śmiercią okrutnie cierpiał, a w swoim czasie płakał nad grobem Łazarza. Dlatego nie wstydzimy się łez – tych widzianych na zewnątrz i tych wylewanych w sercu. Ale płacz Rodziny i Przyjaciół nie może być aktem rozpaczy – musi być twórczy i potężniejszy od umierania.
Drogi Leszku – mamy dług wdzięczności wobec Ciebie, że byłeś z nami. Wobec tego długu – w imieniu wszystkich współpracowników – przyrzekamy Ci czynić wysiłek dobra przy chorym i cierpiącym. Leszku, w Twojej intencji chcemy być lepsi
– pomagaj nam w wypełnianiu tego postanowienia.

Prof. Ireneusz Kozicki

Prof. dr hab. n. med. Maria ŁYŻWA-PRAWECKA
(1928-2009)

Wielka Dama Polskiej Medycyny

Odeszła 15 maja 2009 r. Po mądrym, pracowitym życiu lekarza, naukowca
i społecznika zgubiła się nam gdzieś na ścieżce niepowrotów. Osierociła
nie tylko najbliższych, ale wielu lekarzy, którym zawsze służyła radą, przyjaciół, którym chętnie pomagała, i rzeszę kobiet oczekujących szczęśliwego
macierzyństwa czy też właściwego leczenia i serdecznego słowa nadziei.

Tak wiele miała do dania trudnemu światu, w którym przyszło Jej żyć i zdobywać laury. Osiągnęła najwyższe podium
w medycynie i w swej specjalności, ginekologii i położnictwie.
Otrzymałam dar przyjaźni od tej Wielkiej Damy Polskiej Medycyny. Los zetknął nas pod dachem sanatorium kardiologicznego. Okazało się, że Maria umie być świetną współtowarzyszką rehabilitacyjnych przygód, umie żartować, opowiadać, słuchać, dyskutować o wierszach i rysunkach. O medycynie, naszym wspólnym przeznaczeniu, mówiłyśmy bardzo mało.
Przez wiele lat Maria Prawecka istniała w mojej świadomości (obok prof. Ireneusza Roszkowskiego i mojej koleżanki ze studiów, prof. Elżbiety Janczewskiej) jako symbol Szpitala Położniczo-Ginekologicznego przy ul. Karowej w Warszawie. Podczas studiów i stażu dyplomowego „należałam” bowiem do Kliniki przy pl. Starynkiewicza, „stajni” prof. Adama Czyżewicza. Zaprzyjaźniłam się z legendą.
Maria była osobą pełną empatii, zaufania do ludzi. Miała dystans do złych „donosów rzeczywistości” (mówiąc „po Białoszewsku”). Szanowała poglądy innych; swego zdania broniła śmiało i zdecydowanie, nie wykraczając nigdy poza granicę miłej dyskusji towarzyskiej. Byłyśmy pewne, że wiele możemy się od siebie nauczyć i nie musi to dotyczyć medycyny.
Prawecka dobrze czuła się w swoim zawodzie. Głównym punktem Jej zainteresowań były zagadnienia patologii i zakażeń w przebiegu ciąży.
Prawie całe życie zawodowe związała ze Szpitalem Klinicznym im. Księżnej Anny Mazowieckiej, z II Katedrą i II Kliniką Położnictwa i Ginekologii Akademii Medycznej w Warszawie (dziś Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego).Tu zdobywała kolejne stopnie specjalizacji, uzyskała tytuł doktora nauk medycznych, potem się habilitowała. W kolejności przyszły tytuły profesorskie.
Każdy z etapów kariery potwierdzał Jej talent, zaangażowanie i godność. Leczyła, uczyła, pisała, wychowywała dzieci. Pracowała na rzecz lekarzy, studentów i pacjentek, nie zapominając o własnej rodzinie. Wychowała rzeszę specjalistów w dziedzinie ginekologii i położnictwa, wypromowała wielu doktorów nauk medycznych. Zdobyła wielkie uznanie jako dydaktyk – umiała w sposób mądry i przystępny przekazać najtrudniejsze problemy w swej specjalności. Wśród uczniów miała wielu przyjaciół – potrafiła odgrodzić pozycję profesora od towarzyskiej prywatności. Wychowankowie Marii zawsze mogli oczekiwać od Niej rady i pomocy.
Maria Łyżwa-Prawecka jest autorką 94 publikacji naukowych, wydanych w kraju i za granicą. Współdziałała z Zakładem Parazytologii Czeskiej Akademii Nauk, prowadziła badania z naukowcami z Kuwejtu, zbadała populację Beduinów.
Na uwagę zasługuje też Jej współpraca naukowa z Uniwersytetem w Bengazi. Afryka to trudny, ale jakże wspaniały okres w życiu Marii. Dzięki umiejętności zrozumienia obcych dla nas obyczajów zdobyła zaufanie specyficznej społeczności, wdzięczność kobiet i ich rodzin. Wygrała, bo umiała być samodzielną, mądrą lekarką i dydaktykiem tamtejszych medyków. Okazała się silniejsza
i skuteczniejsza od wielu „mocarnych” mężczyzn. Afrykańska kobieta do dziś bywa własnością mężczyzny i rodzi jego własność, dziecko. Bywa, że trudno obronić lekarską rację w obliczu komplikacji ciąży i porodu, będąc Europejką i kobietą. Istnieje ogromne ryzyko niezrozumienia, zagrożenie zemstą, przy znacznej bezkarności tych działań. Maria wyszła z tego cało i nawet po latach okazywano Jej wdzięczność.
Opowiadała mi, jak pewnego dnia odwiedzili ją dwaj bogaci panowie z Kuwejtu. I stanęli w drzwiach mieszkania Marii z dwoma ogromnymi wieńcami pogrzebowymi. Sytuacja mrożąca krew w żyłach. Tymczasem panowie chcieli uhonorować Marię kompozycją z możliwie największą liczbą kwiatów… no i w kwiaciarni sprzedano im ogromne wieńce. Transakcja była atrakcyjna dla kwiaciarni, nie wyjaśniono więc cudzoziemcom, do czego owe wieńce służą…
Maria Prawecka należała do Zespołu Konsultantów Akademii Medycznej w Warszawie, była sekretarzem naukowym Komisji Patofizjologii Płodu i Rozrodu Komitetu Rozwoju Człowieka Polskiej Akademii Nauk. Została uhonorowana Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (stanowczo za mało, biorąc pod uwagę Jej zasługi). Jest laureatką Nagrody im. Księżnej Anny Mazowieckiej, patronki szpitala, któremu poświęciła całe życie lekarskie. Tu zaufała prof. Ireneuszowi Roszkowskiemu, widziała w nim klinicystę, naukowca, „pod jego ręką” osiągnęła najwyższe zaszczyty
w medycynie. Do końca pamiętała o swym szefie, czciła Jego pamięć i świętowała ważne w Jego życiu rocznice. Dziś oboje są chlubą tego szpitala.
Maria miała w sobie żyłkę społecznikowską. Rozumiała sens i wartość profilaktyki w walce z rakiem narządu rodnego. Wiedziała, jak ważna jest świadomość kobiet, aby chciały korzystać z oferty ochrony zdrowia. Prof. Prawecka była
w centrum tych działań – nie uznawała pustych deklaracji. Została odznaczona honorowym tytułem „Lekarza – Przyjaciela Kobiet,” nadanym przez Narodową Fundację ds. Walki z Rakiem.
Maria była prawdziwą humanistką – fotografowała, chciała spisać dzieje swego szpitala, ocalić od zapomnienia ludzi i wydarzenia. Znała i rozumiała wartość historii. Kochała również wiersze.
Miała wielki sentyment do regionu świętokrzyskiego, ciągnęło Ją w Kieleckie. Miałyśmy o tym porozmawiać, chciałam napisać, ale niestety, księże Janie Twardowski, nie zdążyłam.

Kochała bardzo córki i wnuki. Przeżyła najgorszy cios
w życiu – przedwczesną śmierć jednej z córek. To najtragiczniejsze zaburzenie porządku świata, kiedy rodzice stoją nad trumną dziecka. Przeczekała i to, umocniła swą miłość do najbliższych i przyjaciół i nie zaniedbała rodziny ani lekarskiego posłannictwa. Z radością opowiadała o tych, których kochała. Z opowiadań znałam ich wszystkich.
Pracowita i mocna do końca. Dzielnie walczyła ze słabością wynikającą z wieku i z chorób. Nie chciała się poddać. Jej wielki duch rwał się do działania. To życie błyszczące najjaśniejszym blaskiem zostało zatrzymane w biegu w maju. Tak nie powinno być, bo to czas kwiatów i życia. Maria mogła z całą pewnością powtórzyć za Horacym: NON OMNIS MORIAR, bo tak wiele nam zostawiła i tak wierna musi być nasza pamięć o Wielkiej Damie Polskiej Medycyny.

Spoczęła za Waldorffową Bramą Wielkiej Ciszy, na starych Powązkach, i tam czeka na nasze kwiaty.

Jolanta Zaręba-Wronkowska

Dr. hab. n. med. Marek GAWDZIŃSKI
(1936-2009)
Lekarz i przyjaciel

Jeszcze niedawno w charakterystyczny sposób wkraczał do sali posiedzeń Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego na Raszyńskiej, uśmiechnięty, jowialny, pełen optymizmu. Witał się ze mną i z miejsca zamawiał barszcz i pierogi z mięsem – jako wstęp do obrad Zarządu Towarzystwa… Dziś już nie ma Go wśród żyjących; nieuleczalna choroba zabrała Marka w krótkim czasie.
Marek Paweł Gawdziński urodził się 29 czerwca 1936 roku w Warszawie. Tu w 1954 roku ukończył liceum ogólnokształcące i po maturze rozpoczął studia na wydziale lekarskim warszawskiej Akademii Medycznej. Uczestnicząc w pracach Studenckiego Stowarzyszenia Kół Naukowych, zainteresował się badaniami eksperymentalnymi związanymi z chirurgią serca. W konsekwencji zatrudnił się jako wolontariusz w słynnej wówczas Klinice Chirurgii Klatki Piersiowej, mieszczącej się
w Instytucie Gruźlicy w Warszawie i kierowanej przez Profesora Leona Manteuffla. Pod jego kierunkiem i w zespole kilku innych znakomitych chirurgów, wspomaganych przez kardiologa (dr Waśniewską) i anestezjologa (doc. Justyna), uczył się kardiochirurgii – nowo powstającej specjalności, która stała się domeną jego dalszych działań zawodowych.
W czasie następnych dziesięciu lat – już jako etatowy pracownik tejże Kliniki – Marek Gawdziński pokonuje kolejne stopnie kariery zawodowej i naukowej: stanowiska asystenta, starszego asystenta, specjalizację I stopnia (1965)
i II stopnia (1970) w dziedzinie chirurgii ogólnej. Swoje umiejętności kardiochirurgiczne doskonali w czasie rocznego pobytu w Wielkiej Brytanii (1968). Publikuje kilka prac z zakresu chirurgii klatki piersiowej i bierze udział w kształceniu młodszych kolegów w tej dziedzinie.
W roku 1971 Marek Gawdziński opuszcza swoją dawną Klinikę i przenosi się do Oddziału Torakochirurgii i Chirurgii Ogólnej Centralnego Szpitala Klinicznego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (MSW), kierowanego wówczas przez dawnego współpracownika Leona Manteuffla, profesora Czesława Turskiego. W tym czasie uzyskuje stopień doktora nauk medycznych (1974) po obronieniu rozprawy „Przyczyny wczesnych niepowodzeń chirurgicznego leczenia niedomykalności lewego ujścia żylnego”. Pracując na stanowisku zastępcy ordynatora, potem ordynatora Oddziału Chirurgii, a następnie kardiochirurgii tego szpitala, uczestniczy w licznych kursach doskonalących w kraju
i za granicą, publikuje kolejne prace naukowe w czasopismach krajowych i zagranicznych i na konferencjach międzynarodowych, prowadzi wykłady na kursach Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego, w Wojskowej Akademii Medycznej i w innych ośrodkach dydaktycznych.
W 1983 roku uzyskuje stopień doktora habilitowanego na podstawie dorobku naukowego i rozprawy „Ocena odległych niepowodzeń chirurgicznego leczenia niedomykalności zastawki dwudzielnej na podstawie wybranych czynników klinicznych”.
Pracując dalej w swojej specjalności, uzyskuje w 1993 roku, po egzaminie weryfikacyjnym, tytuł specjalisty w kardiochirurgii. Jest członkiem licznych medycznych Towarzystw Naukowych i uczestnikiem krajowych i zagranicznych konferencji, zjazdów, sympozjów i kongresów. Przez dwie kadencje był członkiem Rady Naukowej Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego. Jednak nie wszystkie rodzaje Jego aktywności zawodowej, naukowej i organizacyjnej jestem w stanie w tym wspomnieniu wymienić
– tak wiele ich było.
Był odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Srebrnym Krzyżem Zasługi i odznakami naukowych towarzystw lekarskich.
Docent Marek Gawdziński był człowiekiem wielce towarzyskim, lubiącym dobre jadło i przednie trunki. Był troskliwym ojcem trzech dorodnych córek i równie czułym mężem. W swojej żonie Janeczce znajdował oparcie w trudnych chwilach, a ona opiekowała się nim z macierzyńską czułością. Z okazji uroczystości rodzinnych, a także Świąt Bożego Narodzenia czy Wielkanocy, w ich mieszkaniu na ulicy Waryńskiego albo w Klubie Lekarza na Raszyńskiej, Marek wygłaszał okolicznościowe przemówienia, które uprzednio przygotowywał na małych karteczkach. Był równie biegły w zajmowaniu się gośćmi, jak jego żona w sztuce kulinarnej.
Docent Marek Gawdziński zmarł 14 czerwca 2009 roku.
Został pochowany na Cmentarzu Wojskowym w Warszawie. Uroczysta Msza żałobna, koncelebrowana przez trzech księży, odprawiona została w kościele Zbawiciela. Nad grobem głos zabrali przyjaciele oraz lekarze i pielęgniarki,
z którymi pracował. Prezes Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego Jerzy Jurkiewicz ciepłymi słowami pożegnał Go w imieniu Zarządu, którego Zmarły był wieloletnim członkiem, a jego córka Magdalena odczytała teksty kilku pocztówek nadesłanych przez Jego pacjentów, w których dziękują jej Ojcu za uratowanie życia i przywrócenie zdrowia.
Wzruszające pożegnanie lekarza, naukowca i nauczyciela akademickiego.

Janusz Stefan Wasyluk

Archiwum