23 sierpnia 2010

Zapomniany Profesor

Był masywnej postawy, zupełnie łysy, twarz miał pełną, brwi krzaczaste, byczy kark i nieco kulfonowaty nos. Profesor Stefan Łukasik (1.09.1912 – 28.07.1981) urodził się w Warszawie. Habilitował się u prof. Adama Grucy i w wieku 40 lat, 22 lipca 1952 r. został kierownikiem Kliniki Ortopedii i Traumatologii w Szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze. Był wówczas jednym z najmłodszych docentów. Pracę w klinice zaczął od kompletowania zespołu, który składał się z młodych lekarzy tuż po studiach. Ponieważ klinika pełniła ostre dyżury, a młodzi asystenci nie mieli odpowiedniego doświadczenia, profesor praktycznie nie opuszczał kliniki. Szpital był jego miejscem pracy i domem jednocześnie.
O Profesorze Łukasiku krążyły legendy. Był człowiekiem porywczym, w czasie operacji panowała napięta atmosfera. Zdarzało się, że czasem „bykiem” uderzał asystenta, gdy ten nieopatrznie zbyt nisko pochylał głowę nad stołem operacyjnym.
Ja, skromny technik rentgenowski, często bywałem na sali operacyjnej, robiąc zdjęcia śródoperacyjne. Biegałem do ciemni, aby wywołać zdjęcia, co trwało kilka minut. Pewnego razu Profesor nie mogąc doczekać się na zdjęcie, wybiegł z sali operacyjnej z gwoździem Steimanna w ręku, krzycząc na mnie: „ja ci testes przebiję, co tak długo?” Zapomniał, że w tamtych latach proces wywoływania zdjęć musiał swoje trwać. Profesor był tytanem pracy, raptusem, ale po operacji stawał się zupełnie innym człowiekiem – odprężonym, uśmiechniętym, dowcipnym i bardzo ciepłym.
Dla mnie, osiemnastoletniego chłopca, był jak ojciec. Przeżywał moje niepowodzenia związane z przyjęciem na studia (decydowały względy polityczne). Traktował mnie, jak przyszłego lekarza i przygotowywał dla mnie kolokwia z osteologii i anatomii. Kiedy za trzecim razem znowu nie dostałem się na studia (egzaminy wstępne zdawałem z dobrym wynikiem), postanowił interweniować. Profesor, który był wtedy dyrektorem CMKP, nie zdzierżył mojej kolejnej porażki i rzekł krótko – jedziemy do ministra. Zdębiałem. Razem ze mną wpadł do gabinetu Bogdana Bednarskiego i rzekł:
– Panie ministrze, jeżeli ten chłopak – i tu wskazał na mnie – nie zostanie dzisiaj przyjęty na studia, to ja rezygnuję z dyrektorowania CMKP i szefowania w klinice (profesor miał „dobre” na tamte czasy pochodzenie – matka była salową). Zostałem przyjęty.
Zastanawiam się, który z dzisiejszych profesorów zdobyłby się na taki czyn, aby rzucić na szalę cały swój autorytet i pomóc zwykłemu technikowi rtg? Myślę, że takich nie ma.
Profesor wychował wielu znakomitych traumatologów i ortopedów, m.in. profesorów: Artura Dziaka, Donata Tylmana, Macieja Szczepańskiego oraz wielu, wielu dobrych urazowców. Teraz udzielam im głosu:
Profesor ARTUR DZIAK: … Profesor Łukasik znany był z tzw. ciężkiej ręki – po prostu stawiał niezwykłe wymagania asystentom. Nic też dziwnego, że wielu z nas, żyjąc w ciągłym strachu, przeklinało chwilę, w której wybraliśmy specjalizację w Jego klinice. Kiedy teraz, na starość, przypominam sobie wszystkich mych nauczycieli (szkolnych również), to jednego jestem pewien – ci, którzy mieli nazbyt dobre serca i niezbyt wiele wymagali, niczego mnie nie nauczyli! Jeśli do czegoś doszedłem w życiu, to tylko zawdzięczając to nauczycielom… których się bałem! Profesor Łukasik rzadko chwalił i nagradzał. Na dodatek sprawiał wrażenie oschłego i surowego. Prawda jest taka, że pod maską pozorowanej surowości, skrywało się wrażliwe i czułe serce. Tak naprawdę profesor był romantykiem…”.
Profesor MACIEJ SZCZEPAŃSKI: … Docentowi (późniejszemu profesorowi) Stefanowi Łukasikowi zostałem przedstawiony w grudniu 1952 r. 2 stycznia rano zgłosiłem się do Profesora i zostałem zesłany do ambulatorium. Po pierwszym dniu miałem wrażenie, że Alighieri Dante, opisując kolejne kręgi piekła, musiał również zwiedzić ambulatorium chirurgii urazowej… kolejka jęczących ludzi na korytarzu, wrzeszczący pacjent, któremu właśnie nastawiono złamanie, gips na podłodze i na ścianach. Po kilku miesiącach zima ustąpiła, śnieg stopniał, zrobiło się mniej ślisko i rodacy zaczęli się łamać jakby nieco rzadziej. Przeszedłem z ambulatorium na oddział, dostałem łóżka i coraz lepiej poznawałem szefa. Obchody z Profesorem nie były nudnym przeżyciem. Profesor sam przeszedł w młodości twardą szkołę i był przekonany, że tylko z takiej szkoły „wychodzą ludzie”.
W piątym roku pracy zostałem kierownikiem 4-osobowego zespołu ostrodyżurowego i do moich obowiązków należało referowanie następnego dnia po dyżurze jego przebiegu i omówienie każdego chorego, przyjętego na oddział, załatwionego ambulatoryjnie. Taka odprawa u Profesora nierzadko trwała przeszło godzinę i niekiedy po jej zakończeniu z trudem trafiałem do drzwi. Była to twarda szkoła, niekiedy nawet z cechami szkółki, ale przynajmniej mnie niektóre nawyki zostały na całe życie. Poza umiejętnościami z zakresu specjalizacji Profesor utrwalił we mnie, i chyba nie tylko we mnie, kanon: chory przychodzi z zaufaniem i nie wolno zawieść tego zaufania! Profesor był lojalny i potrafił docenić lojalność. Dość łatwo się unosił, niekiedy krzyczał (lecz nigdy nie używał niecenzuralnych słów), ale nie było to zachowanie na pokaz – On naprawdę się denerwował. Taki miał charakter, a ponadto czuł się za wszystko odpowiedzialny: za klinikę, za chorych i za asystentów. Zapłacił za to najwyższą cenę! Przedwczesny zawał serca – typowa śmierć chirurga.

Doktor ANDRZEJ WICZYŃSKI: … Profesor był szalenie wymagającym, ostrym szefem, wspaniałym chirurgiem i traumatologiem. Był też dobrym dydaktykiem. Uczył nas zawodu, zawsze podkreślając, że pacjentowi należy się od nas serce, że mamy mu wszystko dawać, a nigdy nic nie brać. Profesor mimo swej surowości w codziennej pracy miał poczucie humoru. Pewnego razu przy zakładaniu gorsetu gipsowego, przy wycinaniu gipsu w okolicy pośladków pacjenta, ten „spontanicznie” oddał kał na moją głowę. Biegnąc do łazienki i ociekając kałem zobaczyłem rozradowaną twarz Profesora. Potem Profesor powiedział mi – będzie pan pamiętał, kolego Andrzeju, do końca życia, jak powinien pan ustawiać się przy chorym, wycinając gips w okolicy pośladków.
Często my, Jego asystenci, buntowaliśmy się przeciwko metodom wychowawczym Profesora. Ale dzisiaj, z perspektywy czasu, patrząc na zachowanie niektórych moich młodszych kolegów, na ich obcesowość i arogancję w kontaktach z pacjentami, na ich merkantylizm, na stosunek do starszych kolegów, muszę przyznać, że to Profesor Łukasik miał rację, będąc surowym i wymagającym szefem.
Drogi i kochany Panie Profesorze – jeżeli tam, w życiu pozaziemskim, prowadzi Pan klinikę urazową, a nadejdzie mój czas, to proszę przyjąć mnie do siebie jako Pańskiego asystenta.

Profesor BOGDAN PRUSZYŃSKI, wieloletni Rektor AM w Warszawie, opowiadał mi, jak to Profesor Łukasik na posiedzeniach rady II Wydziału AM (którego pierwszym dziekanem był prof. Jerzy Majkowski) spełniał rolę „bufora”, łagodząc wszelkie spory na radzie wydziału. Cała rada wydziału liczyła się z Jego zdaniem i opinią. Jego wnioski były zazwyczaj akceptowane przez wszystkich. Niewątpliwie był autorytetem moralnym.

Opracowywując te wspomnieniowe impresje, chciałem uczcić postać Profesora Stefana Łukasika. Chcę, aby o tym mądrym i dobrym lekarzu przyszłe pokolenia lekarzy pamiętały. Profesorowi to się należy. Chcę też, aby tytułowy „zapomniany” Profesor w pamięci wychowanków utrwalił się jako dobry, mądry i „niezapomniany”.
Panie Profesorze, dziękuję ci za wszystko. Do końca życia będę Ci wdzięczny – dzięki Tobie zostałem lekarzem. Profesor zmarł w swoim gabinecie na zawał serca 28 lipca 1981 r. Został pochowany w Warszawie na Starych Powązkach. Dzisiaj miałby 98 lat.

Jerzy Borowicz

Archiwum