28 sierpnia 2010

Żółw

Jerzy Woy-Wojciechowski

Okna dyżurki wychodziły na Małpi Gaj. Puste ścieżki, zimne ławki, rogate drzewa – wszystko przykrywał brudny, miejski śnieg. Nieco dalej na lewo czerwieniła się wieża ciśnień, postawiona jeszcze za czasów pana Lindleya, a jeszcze dalej oaza spokoju i sielskiej panoramy – teren filtrów miejskich.
Miejsce przy oknie zajął jak zwykle noszowy Kazek. Mawiał, że „wypatruje, czy kogoś na sygnale nie wiozą”. Gipsiarka Magda, co to już „niejednego doktora na człowieka wykierowała”, podkasała wyplamiony, niegdyś biały fartuch i podłożywszy pod drewniany chodak wiązkę metalowych wiórek ścierała gipsowe kleksy z kamiennej posadzki.
– Jakoś spokój… – stwierdziła przesuwając połówkę sporta osadzonego w szklanej cygarniczce w kąt ust. – Na razie – dodała złowieszczo, wypuszczając jak smok wawelski kłąb dymu. – Ale z sześćdziesiąt już było tych połamańców – uzupełniła Magda dla ścisłości historycznej, zmieniając nogę przed atakiem na kolejną plamę gipsu. – Za godzinę zaczną wracać do miasta, jak w każdą niedzielę. Tałatajstwo… Wtedy ruszy – rzekła Magda wyjmując cygarniczkę z ust, a następnie wyłuskując niedopałek peta igłą od strzykawki, uzupełniła: – Mogliby w domu na dupie siedzieć i Dziedzicową oglądać, a nie szwendać się motorami i kości łamać. Tałatajstwo… Mam rację doktorze, no mam rację? – zaatakowała mnie ochrypłym głosem Magda, która zawsze miała rację.
Nie czekając na odpowiedź, wyjęła pustą cygarniczkę z ust i krzyknęła nagle jak na placu koszarowym: – Dyziu, chodź tu nygusie, wymień gipsy!
Dyziu, chudy jak tyczka do chmielu, wysunął się z sali opatrunkowej, gdzie na pewno podsypiał na kozetce lekarskiej, zagarnął stertę zdjętych, starych opatrunków gipsowych i zwinnie jak akrobata ruszył w kierunku zsypu.
– Chude za pół chłopa, a silne to za dwóch – dziwiła się za każdym razem Magda.
– Jadą! – krzyknął od okna noszowy Kazek. Nie zmieniając wyrazu twarzy, uzupełnił: – Na sygnale! – i dłubnął naturalnym ruchem w nosie. Był usprawiedliwiony. Miał polipy, o czym chętnie snuł opowieści. Słuchając Kazka, człowiek się zawsze zastanawiał, jak można tak nosowo mówić, nie zaciskając sobie przy tym palcami dziurek od nosa.
Z piskiem opon i wyciem syreny śmignęła przed oknem sanitarka. Zatrzymała się gdzieś za urazówką.
– Na miękką powieźli… – powiedział Kazek noszowy przez nos. – Babkę… – uzupełnił. – Młodą – dłubnął sprawiedliwie w drugiej dziurce nosa i popatrzył spłoszony, czy nie robi tego zbyt ostentacyjnie. – Polipy, polipami, ale co szpital, to szpital, trzeba higienicznie – nieraz mawiał.
– Tałatajstwo – skwitowała doniesienia Kazka Magda.
– Ale żyletę przywieźli na izbę przyjęć. Mówię wam – piał z zachwytu chudy Dyziu, który właśnie wrócił i szykował się do zajęcia ulubionego miejsca w opatrunkowej. – Do nas to zawsze same moczymordy. W dodatku giry łamią – dodał Dyziu jakby chciał się usprawiedliwić, że w tej sytuacji musi legnąć w opatrunkowej.
– Dyziu, masz rozum? Nogi trzeba zawsze myć, a nie tylko przed złamaniem, jak twierdzą pacjenci – pouczała „chudego za pół chłopa” ostrym głosem siostra opatrunkowa.
– Takie „sery”, trzeba nie mieć serca? – dziwił się głos z opatrunkowej.
– Ojej! – nagle doleciało nosowo od Kazka noszowego wpatrzonego w osłupieniu w ulicę.
Wszyscy z wyjątkiem Dyzia podbiegli do okna, by sprawdzić, co wytrąciło z równowagi spokojnego zazwyczaj Kazka.
Długim podjazdem zbliżał się pod bramę wejściową dziwny wehikuł. Warczał niby samochód, ale był dziwacznie spłaszczony, jak wielki, blaszany żółw. Kierowca nie mogąc się zmieścić w środku wozu prowadził wychylony do pasa przez boczne okno. Wszystko razem wyglądało komicznie i niesamowicie. Samochód zbliżał się powoli, a kierowca, chcąc obserwować lepiej trasę swego dziwacznego pojazdu, to cofał głowę, to wysuwał. W całości ze spłaszczonym o pół metra samochodem tworzył wizerunek jakiegoś przedpotopowego gada.
– Syrena – obwieścił głosem spikera radiowego tuż przed wycięciem z nosa, największych jakie zna laryngologia, polipów. – Zgnieciona – uzupełnił, jakbyśmy tego sami nie widzieli. – Dokumentnie – dolał bezbarwnie jeszcze nieco oliwy do flaków.
Patrzyliśmy w skupieniu jak głowa żółwia oddzieliła się od skorupy. Wreszcie sylwetka, zachowując lekko skrzywioną w bok pozycję, pokonała po jednym stopniu schody zdobiące fronton kliniki, by wreszcie zadudnić pospiesznie drobionymi kroczkami w korytarzu prowadzącym do naszej dyżurki „urazówki”.
– Do roboty tałatajstwo – zagrzmiała Magda. – Dyziu, nygusie – ryknęła dla wprawy.
– Czaaaas… – odpowiedział senny głos z opatrunkowej.
W tym momencie do gabinetu wszedł oczekiwany mężczyzna. Mężczyzna – to za wiele powiedziane. Człowieczek. Jajowatą czaszkę zdobił trójkąt rzadkich, pożyczonych ze skroni włosów. Czarne oczka, pozbawione zupełnie rzęs, wyrażały tyle przestrachu, że nie równoważył go nikły uśmieszek błąkający się na wąskich, co chwila przygryzanych, wargach człowieczka.
– Wypadek? – zapytałem niepotrzebnie.
Człowieczek skinął głową. – Wywróciło na dach… Dwa razy… Całą maszynę – dodał po chwili pospiesznie ludzik, patrząc wokół, jakie to wyznanie zrobi na nas wrażenie.
Słowo „maszyna” wymówił z pietyzmem, jakby się wyrażał o najnowszym modelu Boeinga, a nie o znakomitej rakiecie szos marki Syrena. Powstrzymując wesołość, skupiłem uwagę na człowieczku.
– Stracił pan przytomność? Co panu dolega? Gdzie boli? – zadawałem typowe pytania, rozkładając na stoliku kartę choroby i z niesmakiem myśląc, ile mnie czeka pisaniny.
– Nie wiem… Chyba nie. Na wszelki wypadek przyjechałem, żeby się upewnić, że nic mi nie jest – odpowiedział ludzik-żółw dumny ze swojej roztropności.
– Rozbierz się pan! – huknęła tuż przy sterczącym dumnie, spiczasto do góry uchu człowieczka. – Doktor, to nie znachor, z oczu nie czyta. Musi zobaczyć, zbadać, sprawdzić. Tu jest klinika – dodała uroczystą chrypą.
Ludzkie żółwiątko obnażyło posłusznie swą nie najmocniejszą posturę. Zmierzyłem ciśnienie krwi i rozpocząłem badanie. Kończyny, kręgosłup, stawy… Cal po calu.
– Boli? Nie boli? A teraz?… Poruszyć, a teraz tu? Dobrze. Czuje pan ukłucie? A teraz jak naciskam na stopę? Palce unoszę do góry, czy na dół? Proszę nie podglądać, tylko odpowiadać, co pan czuje? Dobrze. Czuje pan tu? A tu?… Oddychać, przestać, w lewo, w prawo…
Ludziczek wykonywał posłusznie wszystkie polecenia, a w końcu przyodział się na powrót w drelichowe spodnie, flanelową, fioletową koszulę w żółte ciapki i pomidorowy sweterek.
– Nie znalazłem nic złego. Jest pan zdrów jak żółw. Chciałem powiedzieć ryba, ale nasunęło mi się żółw, bo żółwie są długowieczne – usprawiedliwiałem się bez sensu.
Człowieczek wyprostował się, spojrzał na nas uważnie, zamrugał bezrzęstnie i zapytał słabiutkim głosem: – „Nic?…”
– Ma pan szczęście. Nawet zadrapania nie znalazłem.
Człowieczek-żółw nabrał powietrza w klateczkę piersiową i nagle, ku naszemu zdumieniu, zaczął wypuszczać w tonacji „uuu” z sykiem powietrze. To był śmiech radości.
– Ale samochód to pan urządził. Nie ma co – zauważyła siostra opatrunkowa.
– Taki plackowaty – stwierdził odkrywczo Kazek przez nos.
– Uuuuu – zachichotał z sykiem ludek. – Uuuu… Jest ubezpieczony.
W tym momencie żółwik popatrzył na sufit, pochylił głowę na piersi i osunął się na kamienną posadzkę.
– Omdlał – zawyrokował Kazek noszowy nosowo.
– Dyziu – wydała komendę Magda. – Do roboty.
Ludek uśmiechnął się niewyraźnie i zatrzepotał błoniastymi powiekami. – Uuubezpieczony, a mnie nic – utwierdził sam siebie na przydechu. – W takim razie wrócę do wozu, bo szyb nie ma. Może coś zginąć – zmartwił się i poczłapał hałaśliwie w kierunku wyjścia.
– Skorupa to jednak cenna rzecz – pomyślałem z uznaniem, patrząc na ludzika-żółwia, jak się wciska do „plackowatej maszyny”.
– Jadą – zanosował od okna Kazek noszowy.

Archiwum