1 kwietnia 2021

Rok z życia w czasach zarazy

Magdalena Flaga-Łuczkiewicz

Pierwsze tygodnie roku 2020. Gdzieś, tysiące kilometrów od nas, ludzie chorują i umierają, powstają szpitale polowe, zamykane są całe miasta. Trochę się tym interesujemy, toczymy dyskusje, pojawiają się głosy, że prędzej czy później nas też to czeka i może powinniśmy się zacząć przygotowywać. Ale to odległe zagrożenie, nie przesadzajmy, nie panikujmy.

Przypadki zachorowań pojawiają się w kolejnych krajach, tym razem bliżej. Zasiane wcześniej ziarno niepokoju kiełkuje w nas. Docierają do nas wieści z Włoch. Więcej rozmawiamy, zakładamy lekarskie grupy wymieniające się informacjami o pandemii w mediach społecznościowych. Niektórzy nawołują, by się zbroić na nadchodzącą wojnę, inni to wyśmiewają, a większość zastyga, wstrzymując oddech w pełnej lęku niepewności.

A potem lawina rusza i wszystko dzieje się błyskawicznie, wszędzie naraz, ze wszystkich stron.

Pamiętam dzień, w którym ogłoszono zamknięcie wszystkiego: szkół, przedszkoli, większości sklepów, gastronomii, obiektów sportowych; przyjmowałam cały dzień i nie śledziłam na bieżąco wiadomości. Mój ostatni pacjent był nauczycielem i od niego dowiedziałam się, że wprowadzono lockdown. Byliśmy wtedy jakby w osłupieniu, niedowierzaniu. To się dzieje naprawdę!… Tego dnia przez „lekarski” Internet przetaczało się wciąż jedno pytanie, zakamuflowane dla niepoznaki w tysiącu innych: „Co teraz będzie?”.

Kolejne dni i tygodnie upływają pod znakiem niemego przerażenia, które ściska nam wszystkim gardła, a czasem wylewa się w naszych wypowiedziach w Internecie, przemieszane z frustracją i wściekłością. Informacje szerzą się lotem błyskawicy, a my szukamy ich uporczywie, z nadzieją, że trochę złagodzą nasze napięcie. Natychmiast wiemy, gdzie pojawiają się kolejne przypadki, który szpital został przemianowany na jednoimienny, gdzie nie ma środków ochrony osobistej, na którym oddziale personel trafił na kwarantannę, ile osób zachorowało, ile zmarło. Informacja i dezinformacja pędzą z prędkością światła. Niepewność jest trudna do zniesienia.

Niektórzy lekarze siedzą zamknięci w domach, opiekując się dziećmi, ale z poczuciem winy, że zostawiają kolegów na linii frontu. Inni zostają w szpitalach i zadręczają się wyrzutami sumienia, że nie wybrali jednak rodziny. Albo wyprowadzają się z własnego domu, by nie narażać bliskich, i widują ich tylko z oddali, na dworze. Trudno to wytrzymać. W wielu szpitalach i przychodniach nie ma wypracowanych procedur ani zwyczajnie zasobów, byśmy mogli odpowiednio chronić siebie i pacjentów. Czasem czujemy, że sytuacja nas przerasta, że mózg i ciało wysyłają tyle sygnałów zagrożenia, że nie jesteśmy w stanie w pełni racjonalnie myśleć, i zastanawiamy się, co z nas za lekarze, skoro się tak boimy, przecież to nieprofesjonalne.

Zdarzają się osoby, które publicznie wyśmiewają nasz lęk, mówią o poświęcaniu się, powołaniu, o tym, że jesteśmy od tego, by służyć innym, a nie dbać o siebie. Lekarze, którzy są w grupie ryzyka ciężkiego przebiegu choroby, mierzą się z ostracyzmem, bo „wymigują się od pracy, załatwiając sobie zaświadczenie”. Niektórzy zgłaszają się sami do walki z pandemią, inni drżą na myśl, że z dnia na dzień będą musieli pojechać na drugi koniec województwa i tam zajmować się czymś, o czym nie mają pojęcia, do czego nie czują się w żaden sposób przygotowani psychicznie albo merytorycznie. W lekarskich dyskusjach pojawiają się wątki o przebiegu choroby, pomysłach na leczenie pacjentów, doświadczeniach z innych krajów. Specjaliści przeróżnych dziedzin odświeżają wiedzę z intensywnej terapii, mając po cichu nadzieję, że nie będą musieli jej używać.

Lockdown przedłuża się. Wściekamy się na chaos, na dezorganizację, na decyzje zarządzających i rządzących. Martwimy się o bliskich, tygodniami nie widujemy się z rodzicami i dziadkami. Czasem mamy też dość przebywania non stop w domu z dziećmi i partnerami, szczególnie jeśli nie mamy komfortu mieszkać we własnym domu. Media niemal nie zajmują się innymi tematami – telewizja, radio, Internet – wszędzie pandemia i wirus odmieniane przez wszystkie przypadki. Nastroje społeczne burzliwe i skrajne, od gloryfikacji wysiłku medyków do hejtu, od przerażenia do negowania i wyśmiewania pandemii. „Założenie maseczki na czas wizyty w sklepie to zamach na wolność” – czytamy i patrzymy w lustro, gdzie widzimy na twarzy otarcia i zaczerwienienia po maskach, okularach, przyłbicach. Kraj po kraju zamyka granice, zawiesza loty. Życie niemal zamiera.

Pamiętam Warszawę w pierwszych tygodniach lockdownu. Przypominały mi się wszystkie obejrzane kiedyś apokaliptyczne filmy: wymarłe ulice, pojedyncze samochody, nieliczni przechodnie przemykający ukradkiem, w maskach, omijający się szerokim łukiem. Przed sklepami spożywczymi ustawiały się długie kolejki osób stroniących od siebie, napiętych, milczących; poza tym pozamykane wszystko. Po pustych parkingach przed centrami handlowymi hulał wiatr i tylko wszechobecne syreny karetek i poruszenie wokół szpitali były dowodem, że miasto żyje.

Dokładnie z początkiem pandemii uruchomiliśmy w izbie program interwencji psychoterapeutycznej dla lekarzy, składającej się z cyklu 10 spotkań z psychologiem, w nowych realiach organizując spotkania w formie online. Byłam (i jestem cały czas) pierwszą osobą, z którą kontaktował się zgłaszający się po pomoc lekarz. Słuchałam o bezsilności, bezradności, lęku, wściekłości, zagubieniu, chaosie, frustracji, rozgoryczeniu. W niektórych przypadkach bieżąca sytuacja obudziła demony przeszłości, spowodowała nawrót czegoś, co było już zapomniane. Tym, którzy mówili „nie powinienem tak reagować, powinienem sobie radzić”, powtarzałam, że niezależnie od tego, jak się czujemy, mamy do tego prawo, bo stan psychiczny jest faktem, a nie przedmiotem zasad i powinności. Przekierowywałam koleżanki i kolegów do naszych terapeutek, które po krótkim czasie miały pełne ręce roboty. Czasem sugerowałam wizytę u psychiatry lub terapeuty uzależnień. Niektórzy decydowali się wrócić do psychoterapeutów, którzy pomogli im w przeszłości. Czasem czułam, że i mnie łapie za gardło wszechobecne przerażenie, bezskutecznie próbowałam ograniczać śledzenie bieżących informacji. Chyba nie dało się w tamtym czasie nie czuć lęku.

Robi się cieplej, zbliża się lato. Nadal dużo się dzieje, zarówno w kwestiach pandemii, jak i w sprawach społecznych oraz politycznych, ale fala gwałtownych emocji traci impet, opada. Przechodzimy w fazę trochę zobojętnienia, uspokojenia, trochę przystosowania się. Maseczki i procedury już są, dzieci i rodzice przyzwyczaili się do szkoły zdalnej, liczby zachorowań nie robią już na nas takiego wrażenia. Zaczynają się wakacje. Pandemia jakby się wycofuje. Pojawia się nadzieja – może uda się pojechać na urlop? Letnie miesiące dają nam chwilę wytchnienia, radość ze zwykłych rzeczy, wspomnienie normalności. Niektórzy straszą drugą falą, ale jesteśmy tak spragnieni zwykłego życia, że staramy się o tym nie myśleć.

Wrzesień. Uradowane dzieci pędzą do szkół, rodzice oddychają z ulgą. Uśpiony na chwilę lęk zaczyna się budzić. Wciąż z wakacyjnym uśmiechem na ustach, zaczynamy spinać się w sobie, oczekując katastrofy. Nie mylimy się. Dni znów zaczynają płynąć coraz szybciej, statystyki zachorowań i zgonów pną się w zastraszającym tempie, cały system opieki zdrowotnej przestawia się ponownie na walkę. Pojawia się pierwszy szpital „polowy”, jak podczas wojny. Jesteśmy w samym środku – w bezustannej reorganizacji, próbując sobie radzić, ułożyć jakoś ten chaos, robić co się da w pracy i w życiu osobistym, które znów zostaje wywrócone do góry nogami. Ale jest inaczej niż na wiosnę, więcej w nas zmęczenia, rezygnacji, przygnębienia i goryczy. Wszyscy mamy już dość, a zdajemy sobie sprawę, że na poprawę sytuacji przyjdzie nam długo czekać.

Po okresie letniego spokoju kolejne osoby kontaktowały się, prosząc o wsparcie psychologiczne. Coraz większa liczba lekarzy zaczęła się na tyle niepokoić swoim samopoczuciem, by pomyśleć o skorzystaniu także z pomocy psychiatry.

Jest pierwsza szczepionka! I kolejna! Jest nadzieja na normalność. Ulga. Będzie lepiej. Ale nowy rok nie przynosi dobrych wieści. Słupki zachorowań rosną. Zamiast zamykać szpitale tymczasowe, szykujemy się na otwarcie kolejnych. Pojawiają się nowe mutacje wirusa, wiele krajów znów zamyka granice. Po krótkim czasie radości wracamy do znanej niepewności. I znów rozmawiam online i przez telefon z lekarzami, którym trudno wytrzymać w takiej rzeczywistości, bo ich zasoby psychiczne są na wyczerpaniu. Szukamy sposobów, by się wzmocnić, by poczuć na chwilę ulgę. By przetrwać.

Od początku pandemii po poradę i pomoc zgłosiło się do izby ponad 60 osób. Z każdą z tych osób spotkałam się (w większości z konieczności zdalnie) i wspólnie zastanawialiśmy się, jaki rodzaj wsparcia i interwencji będzie w danym przypadku najlepszy. Ze spotkań z psychoterapeutami skorzystało w 2020 r. 39 osób, a 2021 korzysta już 10 osób. Część koleżanek i kolegów mówi, że pierwszy raz w życiu pozwolili sobie na zgłoszenie się po profesjonalną pomoc. I że cieszą się, że to zrobili, choć niektórzy żałują, że nie wcześniej.

A nasze terapeutki – choć oczywiście nie zdradzają mi ani słowem, o czym rozmawiają podczas spotkań – mówią, jak ważne jest dla nich to, że mogą nam pomagać w gorącym i trudnym czasie pandemii. I że my, lekarze, jesteśmy niezwykłymi ludźmi.

PS We wszelkich sprawach związanych z naszym lekarskim zdrowiem psychicznym nieodmiennie piszcie na: pelnomocnikzdrowia@oilwaw.org.pl.

 

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum