19 listopada 2011

Literatura i życie

Artur Dziak

Od małego ciągnęło mnie do wszelkich instrumentów muzycznych. Pierwsze kroki instrumentalisty stawiałem przy bałałajce wuja Romana oraz kornecie wuja Mariana, którzy na całe lato zostawiali je u nas w domu, aby „były pod ręką” w czasie cotygodniowych, sobotnio-niedzielnych spotkań. Z czasem wyniuchałem, że w rzadko odwiedzanej willi, stojącej na sąsiedniej posesji, znajduje się fortepian. Zanim zwabieni mymi improwizacjami zawistni koleżkowie powyrywali część klawiszy, nauczyłem się całkiem poprawnie akompaniować sobie przy śpiewaniu wykonywanych w domu szlagierów i kupletów. Śpiewałem, aż się w lesie roznosiło, i wszyscy zazdrościli mi talentu, z wyjątkiem wuja Leopolda, który był krytyczny.
– On gra, w rzeczy samej – mówił. – Tyle że to, co on gra, przypomina „Jezioro łabędzie” skrzyżowane z „Pierwszą Brygadą”. Ale co tam, od czegoś zawsze trzeba zacząć!
Na karierze wirtuoza, o czym cicho marzyły moja matka z babcią, zaważyła niestety wojna. W roku 1944 „Ruskie fortepian ukradli” – jak mawiała babcia Rozalia, odpowiadając na pytania „czy Arturek gra?”. Ponieważ zabrakło instrumentu, a po wojnie mojej matki nie było stać na kupno nowego, przez czas jakiś ćwiczyłem u Madame Stefanii, u której w Aninie pobierałem lekcje, trochę zaś u ojca w fabryce, na stojącym w świetlicy pianinie. Z czasem ograniczyłem się, ze względu na nawał zajęć, do gry na flecie prostym oraz małym akordeonie o 30 basach.
To pokr$ętne muzykowanie wyszło mi na dobre, gdyż na długo zanim zacząłem grać jazz, dorabiałem sobie muzykowaniem na szkolnych wieczorkach, potańcówkach w bursach, a nawet na weselach i przyjęciach. Grałem na akordeonie pożyczonym od organisty kościoła w Aninie, gdzie przez kilka dobrych lat śpiewaliśmy z ojcem w kościelnym chórze. Co się tyczy gry na klarnecie, do którego ośmieliłem się pod koniec studiów, to przyniosła mi największe materialne sukcesy, gdyż za uskładane pieniądze kupiłem samochód, co w siermiężnych czasach bolszewii automatycznie ustawiało mnie na najwyższej półce drabiny społecznej. Naturalnie wstępem do stałego grania w orkiestrze były zastępstwa, na które zawsze istniało mniejsze lub większe zapotrzebowanie. Giełdy muzyków odbywały się w tych czasach głównie w kawiarni hotelu Polonia i w Nowym Świecie. Działał także tzw. głuchy telefon, wzajemne powiadamianie się o wakatach odbywało się zazwyczaj w ostatniej chwili sobotniego popołudnia.

– Zarobisz parę złotych, przelecisz parę dup i jakoś do następnej soboty przeżyjesz – mówił stary klezmer w kawiarni hotelu Polonia, biorąc mnie za profesjonalistę chwilowo bez pracy.
Jeśli wódka przeszkadza ci w pracy, rzuć pracę! Większość muzyków zawsze pracowała na tzw. średniej banieczce. Oczywiście nad ranem banieczka przybierała rozmiary beczki, ale w tym czasie pijana była już cała sala, więc nikomu to specjalnie nie przeszkadzało, tym bardziej że większość gości stawiała. Muzyków, którzy mieli zachwianą równowagę, obowiązywał zakaz wstawania, przeto niejednokrotnie w ogóle nie schodzili ze sceny, a jeśli popadali w sen regeneracyjny – to bardzo dyskretnie! Kto chciał zarobić, musiał umieć grać wszystko, od serenady Schuberta do „Lady be Good”.
– Zamówienia na prawdziwą muzykę, na przykład Chopina czy Strawińskiego, musi ktoś spełnić, dlatego pianista powinien zawsze być profesjonalistą i to wcale niekiepskim – mawiał Zbyszek Wróbel. Oprócz tłumu amatorów do skromnych pensji dorabiało sobie graniem jazzu wielu dobrych instrumentalistów filharmonii lub warszawskiej opery. Na wszystkich zabawach i wieczorkach w szkołach i zakładach pracy oraz na przeróżnych akademiach najbardziej przydatnym instrumentem był zawsze akordeon. Nic dziwnego, że w początkach swych karier chętnie na nim grywali: Matuszkiewicz, Trzaskowski, Piętowski, Suchocki i inni. To z akordeonem stawiałem pierwsze zawodowe kroki na akademiach szkolnych, a pierwsze honorarium dostałem za odegranie w jakimś przedstawieniu melodii „Paluszka pole” z albumu „Czterdzieści pieśni radzieckich” Zofii Lissy.
W późnych godzinach nocnych miała miejsce specjalizacja. Po północy cały zespół grał ostro, ale najbardziej eksponowani byli muzycy najlepsi. Ponieważ żaden wyczyn zbyt długo trwać nie może, przyjętym zwyczajem było uważne obserwowanie sali i tańczących par. Chodziło o to, by zawczasu zauważyć, która para i jak poważnie jest skłócona, i w jakim stopniu alkoholowego „upodlenia” znajduje się partner, który zazwyczaj wkrótce zasypiał z głową w sałatce lub na garnirowanym kotlecie. Mocno znudzone i poirytowane panie chętnie przyjmowały zaproszenia na skromne przyjątka w pokoiku na zapleczu sceny, czyli „przepłukanie instrumentów”, jak je nazywali klezmerzy. Wówczas na scenie pałeczkę przejmowało jakieś marne trio, najczęściej perkusja, pianino i klarnet lub harmonia.
Z reguły byli to muzycy najmniej doświadczeni lub nawet zwykli „frajerzy”, ale o tej porze cała sala była już zdrowo nawalona, więc wystarczało grać proste tanga i wolne szlagiery, by wtulonym w siebie parom zdawało się, że tańczą.
Aby nie zwariować z nudy i nie zasnąć na scenie, grający muzycy wykonywali śpiewane wstawki. Były to krótkie i łatwe do powtórzenia tematy, co przychylnie nastawiało tańczących do siebie i do grających. Dzięki temu można było nielicho dorobić do gaży, szczególnie jeśli równie dobrze nadziany, co pijany gość, czyli „jeleń”, życzył sobie powtórek ulubionego szlagieru. „Jeleni” wciąż ubywało, stąd zawołanie: „Wszystko płynie, czas się zmienia, coraz trudniej o jelenia!”.
W stylu dixieland grało się właściwie wszystko, od „Hej, przeleciał ptaszek”, po „Podmoskiewskie wieczory”. W śpiewanych szlagierach trzeba było zmieniać pewne partie, aby zagrał element humoru, zazwyczaj bardzo trywialnego, jakimi byli zresztą także tańczący. Przerabiało się na poczekaniu każdy utwór, nie zważając nawet zbytnio na tzw. narodowe świętości.
Słowa głośnego przedwojennego szlagieru „Bez śladu ta nasza wielka miłość”, trawestowane były na „Bez śladu posunął ją od zadu”, a znana aria „Dam ci skarby wszystkich mórz” uzupełniana była frazą „tylko ptaszka sobie włóż”. Bardzo życzliwie przyjmowana była piosenka: „Całą nockę żeglowałam, wypaliłam tysiąc świeczek, ale się dowiedziałam, jaki pan ma ołóweczek”. Pewne utwory wykonywane były bez przeróbek, bo i tak słowa np. „Chacharów”: „Jedna baba drugiej babie wsadziła do dupy grabie. Baba krzyczy, baba wrzeszczy, a stylisko w dupie trzeszczy”, zawierały wystarczający ładunek prawdziwie proletariackiego humoru.
Dużym powodzeniem u balowiczów cieszyła się zawsze swawolna piosnka, w której występował taki oto refren: „Jus nie bede tako głupio, jak w zesłe niedziele, syćkie majtki zdejmowały, jam stała jak ciele”. Do zupełnie niewinnych utworów, możliwych do śpiewania nawet wśród gimnazjalistów, zaliczały się teksty w rodzaju: „Moja pani złota, kup se pani kota, żeby łapał szczury koło pani dziury…” czy „Nikodem, ach Nikodem, posmaruj dupę miodem, posmaruj ją od góry, posmaruj i pod spodem…”.
Na pohybel komunie zmienialiśmy słowa wielu znanych utworów. „Gdy wrócisz po tylu, tylu latach, zastaniesz okna w kwiatach, jak gdyby nigdy nic” – graliśmy jako nasz szlagier, w którym zamiast „w kwiatach” śpiewaliśmy „w kratach”.
Furorę robiła zawsze przeróbka pieśni „Na kapuście żółte liście…”, ale grana tylko wtedy, gdy upewniono się, że na sali nie ma trzeźwych konfidentów i „działaczy na szczeblu”. Wykonywano wówczas utwór od początku aż do samego końca, z racji humoru, który np. w jednym z fragmentów pojawiał się w takim oto wersie: „Na kapuście żółte liście, nie dam dupy komuniście, gdy się partia o tym dowi, to mi dupę upaństwowi”.
Kiedy pewnego razu, mimo uprzedniego przeglądu sali, przeoczono jakiegoś aparatczyka i ten narobił rabanu, upiwszy go, wmówiliśmy mu, że się przesłyszał, gdyż nie śpiewano „komuniście”, lecz „kamerzyście”. A poza tym, to my się dziwimy, że tak obrzydliwe samo w sobie skojarzenie mogło przyjść do głowy „człowiekowi zaangażowanemu i na stanowisku”, a gdyby wiedza o tym doszła tam, gdzie trzeba, to mógłby się liczyć z czymś więcej niż przedwczesny koniec tak pięknie zapowiadającej się kariery! Takie pranie mózgu przyniosło dobry efekt. Facet nie tylko do końca się nie upił, ale natychmiast wytrzeźwiał, zaczął nas całować po rękach i w ramach wyciszenia tematu stawiał najdroższe wódki aż do białego rana, kiedy przybyła jego małżonka, sprawiła mu publiczne manto i za głupi łeb wytargała z sali. – W wyniku tego przymusowego wyjścia – opowiedział nam później impresario – aparatczyk ten opróżnił był kiszki w spodnie.

Archiwum