28 sierpnia 2015

Cztery pokolenia ginekologów

Ewa Dobrowolska

Doktor Zofia Ziętak-Kretowiczowa była jedną z pierwszych w odrodzonej po I wojnie światowej Polsce lekarek, specjalistek w położnictwie i ginekologii. Urodziła się w 1895 r. w Łąsku Małym, niedaleko Bydgoszczy, gdzie jej rodzice mieli, istniejące do dziś, gospodarstwo rolne.
Jej starszy brat Kazimierz również został lekarzem. Mąż Zofii, syn Janusz, a teraz wnuk Piotr i prawnuk Michał to ginekolodzy.
Są też w rodzinie lekarze innych specjalności, w sumie 14 osób.

Z Łąska Małego w świat
Gimnazjum im. Królowej Ludwiki w Poznaniu było niemieckojęzyczne, języka polskiego Zofia uczyła się na kompletach. – Maturę zdawała po niemiecku – wspomina jej syn, prof. Janusz Kretowicz. – Egzamin obejmował także języki francuski i angielski. Na maturze mama pisała esej o „Vanity Fair” Thackeraya. Zmora matury śniła jej się do końca życia. Panienki uczyły się wtedy gry na fortepianie. Mama jeszcze po II wojnie grała mazurka B-dur Chopina i „Wesele w Troldhaugen” Griega. Nam, swoim synom, też zapewniła edukację muzyczną. Mój brat Witold skończył nawet średnią szkołę muzyczną, grając na egzaminie koncert fortepianowy Saint-Saënsa. Uznał jednak, że dobrych pianistów jest wielu, a dobrych lekarzy mniej. Poszedł na medycynę i został wysoko kwalifikowanym pediatrą. Z moją edukacją muzyczną szło gorzej, nie uzyskałem nawet dyplomu podstawowej szkoły muzycznej, bo tuż przed egzaminem, podczas gry w siatkówkę, wybiłem sobie kciuk ze stawu.
Medycynę Zofia Ziętakówna studiowała na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Berlińskiego w latach 1916-1921. Miała tam znakomitych profesorów: anatoma Kopscha – współtwórcę atlasu anatomicznego, z którego korzystały pokolenia lekarzy, chemika i fizjologa Rubnera, odkrywcę plazmocytów Waldeyera, położników Bumma i Sigvarta. Po rocznym stażu w 1922 otrzymała dyplom lekarski. Rozprawa na temat skrętu mięśniaków macicy u kobiet w ciąży stanowiła podstawę do nadania jej stopnia doktora medycyny. Po powrocie do kraju nostryfikowała dyplom na utworzonym w 1919 r. Uniwersytecie Poznańskim, specjalizując się w położnictwie i ginekologii pod kierunkiem prof. Bolesława Kowalskiego, który kierował uniwersytecką Kliniką Położniczo–Ginekologiczną. – Gdy mama opuszczała Berlin dla Poznania, jej profesor mówił: „Uniwersytet – dobrze, ale skąd weźmiecie profesorów?” – powtarza opowieść matki prof. Kretowicz. – Otóż docent Uniwersytetu Wrocławskiego, tenże Bolesław Kowalski, po odzyskaniu niepodległości chętnie przyjechał do Polski, zabierając ze sobą siostrę przełożoną (Polkę) i rychło powstała klinika na europejskim poziomie.
Profesor opowiada, że specjalizacja była wówczas dobrą, lecz twardą szkołą życia. Mieszkało się w klinice i dyżurowało 24 godziny na dobę. Opuścić klinikę można było raz na dwa tygodnie, i to na dwie godziny: na niedzielną mszę.
– To a’propos dyskusji na temat szybszego nabywania umiejętności przez młodych lekarzy – puentuje profesor.
Po zakończeniu specjalizacji dr Ziętakówna przenosi się do Bydgoszczy, gdzie organizuje punkt opieki nad kobietami ciężarnymi, jest lekarzem szkolnym, prowadzi kursy pielęgnacji niemowląt. W 1926 r. zostaje asystentką w Stacji Położniczej kierowanej przez dr. Józefa Krzymińskiego. Asystentem jest tam również dr Józef Kretowicz. W 1933 r. biorą ślub. – Pamiętam opowieści o polowaniu na ryby przy świetle księżyca podczas miodowego miesiąca nad Wdzydzami – uśmiecha się prof. Kretowicz. – Efektem tych wydarzeń było moje przyjście na świat w maju 1934 r.
A odbyło się to w Stacji Położniczej, w której małżonkowie pracowali, przy ul. Gdańskiej w Bydgoszczy. Po wzniesieniu nowoczesnego szpitala budynek Stacji przejęła szkoła muzyczna!
– Czy to nie zadziwiający przypadek, że tam, gdzie się urodziłem, uczyłem się później gry na fortepianie? – zastanawia się prof. Kretowicz.

Rodzina Kretowiczów, początek XX w.
W środku stoi Józef Kretowicz senior; z dzieckiem na ręku, Józefem juniorem,
siedzi jego żona Maria, obok, z prawej, jej babka i jej matka

Syn leśniczego
Dr Józef Kretowicz przyszedł na świat w 1904 r. na Nowogródczyźnie, w zubożałej rodzinie szlacheckiej herbu Godziemba, pozbawionej majątków za udział w powstaniu styczniowym. Jego ojciec, Józef senior, był leśniczym. Sytuacja materialna kandydata na zięcia nie wzbudzała entuzjazmu przyszłych teściów, do tego stopnia, że nie chcieli się zgodzić na ślub. Józefowi nie pozostało więc niż innego niż porwanie panny. Potrzeba było dwóch lat, żeby stosunki rodzinne się poprawiły. Gdy na świat przyszedł drugi wnuk, teściowa przyjechała z wizytą i na znak pojednania podarowała młodym rondel do smażenia konfitur. – Ten rondel do dziś pozostaje w naszej rodzinie – uśmiecha się prof. Kretowicz.
– Po I wojnie światowej rodzina żyła w zagrożeniu czystkami etnicznymi – opowiada profesor. – Mój ojciec, aby uniknąć śmierci, zaciągnął się do wojsk gen. Józefa Dowbora-Muśnickiego. Był bardzo wysoki, dzięki czemu mógł się podawać za starszego. Resztę rodziny ocalił parobek, który przestrzegł dziadka, że w nocy przyjdą ich zamordować. Dziadek i babcia uciekli z pięciorgiem dzieci, porzucając dom i cały dobytek. Z Nowogródczyzny doszli pieszo pod Bydgoszcz. Dziadek zostawił rodzinę w przydrożnej kaplicy, a sam poszedł poszukać jakiegoś lokum.
Wkrótce rodzina rozpoczyna w Bydgoszczy nowe życie. Nie wiadomo tylko, co się dzieje z Józefem juniorem. A junior jeździł wtedy po Polsce, poszukując rodziny. – I zdarzył się cud – śmieje się profesor. – Dziadek pojechał kiedyś do Poznania i tam, w drodze na dworzec kolejowy, spotkał mojego ojca!
W Bydgoszczy Józef Kretowicz junior rozpoczyna naukę w gimnazjum klasycznym. Po maturze studiuje na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. W 1929 r. uzyskuje dyplom doktora wszech nauk lekarskich. Na jego dyplomie widnieją nazwiska wielkich profesorów uniwersytetu wileńskiego: rektora, ks. Czesława Falkowskiego, dziekana, chirurga Kornela Michejdy, promotora, laryngologa Jana Szmurły. – Dyplom ten – dodaje profesor – przetrwał wszystkie wojenne i powojenne tułaczki. Praktykowanie medycyny umożliwiało rodzicom utrzymanie rodziny nawet w skrajnie ciężkich warunkach wysiedleń.

Dr Józef Kretowicz z żoną,
dr Zofią Ziętak-Kretowiczową;
Bydgoszcz, lata 30.

Wojna
Przed wojną Zofia i Józef Kretowiczowie, z dwoma już synami (młodszy, Witold, specjalista medycyny nuklearnej, zmarł nagle w 1997 r.), ich nianią i kucharką, mieszkają w centrum Bydgoszczy, przy ul. Marszałka Focha. Mieści się tam też gabinet lekarski z poczekalnią.
Wybucha wojna. Zmobilizowany do armii dr Józef Kretowicz wraz z kolegą, okulistą Stanisławem Filipowiczem, goni swój uciekający przed Niemcami pułk. Dopadają go w Brześciu nad Bugiem. A tam już czekają Sowieci. Prowadzą jeńców do obozu znajdującego się blisko mostu kolejowego nad Bugiem. – Ojciec przekonywał kolegę do wspólnej ucieczki – opowiada profesor – tłumacząc, że słabo ich strzegą. Filipowicz uważał, że to nie ma sensu, bo wojna potrwa kilka miesięcy. A poza tym chroni ich przecież konwencja genewska. Ojciec, ostrzeliwany, chwała Bogu nieskutecznie, przebiegł mostem kolejowym, ukradł rower i przyjechał na nim do Bydgoszczy. Rano usłyszałem męski śpiew w łazience. Ojciec się golił! Był to jeden z najszczęśliwszych dni mojego życia.
Dr Stanisław Filipowicz został zamordowany w Katyniu. Na cmentarzach w Charkowie, Miednoje i Katyniu spoczywają ciała 599 polskich lekarzy zamordowanych przez Sowietów.
Gdy dr Kretowicz gonił swój pułk, jego żona z dziećmi i nianią uciekała przed Niemcami. Dotarła aż do wsi Okna pod Włocławkiem. – Przytulił nas nauczyciel miejscowej szkoły powszechnej – wspomina profesor. – Pamiętam panikę na zatłoczonej szosie, kiedy z nisko lecącego samolotu Niemcy zaczęli ostrzeliwać uciekających cywilów.
Wkrótce rodzina z powrotem zebrała się w bydgoskim mieszkaniu. Nie na długo. Już w październiku 1939 r. zostali z niego wyrzuceni. Dano im pół godziny na spakowanie dwóch walizek. A przejmujący mieszkanie niemiecki lekarz osobiście dopilnował, żeby właściciele nie zabrali niczego z wyposażenia gabinetu. I nie zmienił tego fakt, że to jego koledzy po fachu, a pani domu posiada dyplom Uniwersytetu Berlińskiego.
Wypędzeni z domu, pomieszkują u rodziny, a pod koniec 1939 r. decydują się na wyjazd do Warszawy. Prowadzą prywatną praktykę, dr Zofia Kretowiczowa znajduje też pracę w kolejowej przychodni ginekologicznej.
– Powstanie Warszawskie spędziliśmy w piwnicy domu przy ul. Żurawiej 6 – opowiada prof. Kretowicz. – Piątego lub szóstego dnia Powstania służyłem do mszy odprawianej w przejściu między dwiema bramami. Na mszy był obecny Antek „Rozpylacz”, który wkrótce zginął. Ojciec włączył się w pracę powstańczej służby zdrowia, bronił się jednak przed przyjęciem pseudonimu. „Przecież mnie tu wszyscy znają” – tłumaczył. Został więc doktorem Karasiem, z racji wędkarskiego hobby.
Janusz Kretowicz miał wówczas dziesięć lat, jego brat sześć. Świetnie pamięta pieszą wędrówkę do obozu w Pruszkowie. Tam ich rozdzielono. – My zostaliśmy z mamą, tatę zabrali gdzie indziej, naszą kochaną nianię, pannę Lodzię, jeszcze gdzie indziej. Ale ona szybko do nas dołączyła. Zagadała do starego niemieckiego wartownika platt-deutschem, który znała z Westfalii, dokąd macocha, jak ze złej bajki, wysłała ją do pracy, gdy Lodzia miała dziesięć lat. Ściśnięci w odkrytej węglarce, na stojąco, zostaliśmy wywiezieni do podkrakowskiej wsi Moczydło. Podróż trwała całą dobę. Wszyscy myśleli, że wiozą nas do Auschwitz. Tymczasem na dworcu w Charsznicy czekały na nas kotły z zupą jarzynową – ze śmietaną!, przygotowane przez RGO (Rada Główna Opiekuńcza była organizacją charytatywną działającą podczas obydwu wojen). Po latach dowiedziałem się, że do Moczydła trafiła również ukrywająca się przedtem w Warszawie po aryjskiej stronie słynna Pepa Singer – Rachela z „Wesela”.
Z Moczydła przenieśli się do Książa Małego, wciąż bez ojca. Nie wiedzieli, co się z nim dzieje. – Mama pojechała pociągiem do Krakowa, żeby kupić niezbędne do pracy instrumentarium i stał się drugi kolejowy cud: na peronie spotkała ojca! Okazało się, że przyjechał do Krakowa pociągiem sanitarnym wiozącym chorych, który udało się zorganizować w Pruszkowie, we współpracy z niemieckimi lekarzami z Wehrmachtu. Ojciec zamieszkał u znajomych i chodził na dworzec, gdzie kwitło życie towarzyskie.
Cieszyli się z odnalezienia ojca, ale wojna wciąż trwała.
– Przeżyliśmy dramatyczne chwile. Batalion niemieckiej policji rozstrzelał mieszkańców sąsiedniej wioski w odwecie za pomoc partyzantom. Odbył się pogrzeb z 72 trumnami. Rodzice ratowali rannych, zszywając, co się dało, czym się dało. Pamiętam mężczyznę z dokładnie odstrzelonym czubkiem nosa, a także chłopaka, któremu moi rodzice precyzyjnie zszyli górną wargę przeciętą przez kulę. Efekt kosmetyczny był znakomity. Na zdjęcie szwów przyniósł pół kilograma słoniny.

Cdn.

Archiwum