4 października 2022

Sprawy lekarzy dentystów: Tak tu się pracuje

W jesiennym postępowaniu kwalifikacyjnym na szkolenia specjalizacyjne Ministerstwo Zdrowia przyznało 4218 miejsc rezydenckich, w tym na specjalizacje stomatologiczne… 108. Co to oznacza? To, o czym alarmujemy od dawna i przy każdej okazji: system publicznej stomatologii coraz bardziej jest spychany na boczny tor, a stomatologię pozostawia w niewidzialnych rękach rynku. Nic dziwnego, że lekarzy dentystów z tytułem specjalisty wykształconych za pieniądze podatników trzeba będzie wkrótce ze święcą szukać.

tekst Dariusz Paluszek – wiceprezes ORL w Warszawie ds. lekarzy dentystów

Żałosna proporcja świadczy o tym, że ustawodawca, albo bardziej dosłownie – rząd, nie jest zainteresowany kształceniem lekarzy specjalistów w dziedzinach stomatologicznych. Oczywiście, w odróżnieniu od lekarzy ogólnych, lekarz dentysta bez specjalizacji powinien mieć wiedzę i umiejętności wykonania zabiegów będących przedmiotem różnych specjalizacji, bo w końcu ma do tego pełne uprawnienia. Jednak tylko z pozoru to argument uzasadniający decyzje polityczno-urzędnicze. Bo prawda jest taka, że to ogólne założenie, które w wielu przypadkach mija się z rzeczywistością gabinetu zabiegowego.

Specjalizacja jest owocem zbieranego doświadczenia i potwierdzeniem chęci lekarza do zgłębiania wiedzy w danym kierunku. Wszak stomatologia, wbrew podważającej status naszego zawodu opinii, nie ogranicza się do zakładania tzw. plomb. To dziedzina wymagająca holistycznego spojrzenia na pacjenta, a nie tylko na skrawek jego stawu skroniowo-żuchwowego. Choroby, których źródło wypływa spośród korzeni zębów, mogą przejawiać się na tysiące sposobów, począwszy od tak pospolitych jak bóle głowy czy szumy w uszach. Zatem leczenie dentystyczne staje się często wysokospecjalistyczne. Oczywiście, część zabiegów możemy wykonywać po ukończeniu odpowiednich kursów i szkoleń, wzbogacając warsztat pracy doświadczeniami kilku, a nawet kilkunastu lat praktyki. Ale właśnie specjalizacja jest optymalnym sposobem zgłębienia wiedzy w przyspieszonym tempie.

Tymczasem (wspominałem o tym w poprzednim numerze „Pulsu”) niedawno poznaliśmy zarys rozporządzenia o umiejętnościach medycznych. I widzimy w nim kierunek, w jakim będzie podążał ustawodawca. Kierunek spychania nauczania wąskich, specjalistycznych dziedzin stomatologii na towarzystwa naukowe. Obawiam się, że tak jak skomercjalizowano stomatologię dla pacjenta przez drastyczne ograniczenie refundacji zabiegów stomatologicznych przez NFZ, tak – zwiększając rangę niezależnych od państwa szkoleń specjalistycznych (nie specjalizacyjnych!) – skomercjalizuje się naukę stomatologii. A wkrótce powstanie „rynek umiejętności”, który wyprze specjalizacje. Oferowane będą kursy przygotowane na kolanie w ośrodkach prywatnych, które w 99 proc. będą zainteresowane maksymalizacją zysku, a w 1 proc. jakością szkolenia. Doskonale wiemy, że gabinet stomatologiczny można i dziś obwiesić dyplomami, certyfikatami, których głównym celem jest wywarcie wrażenia na pacjencie, a niekoniecznie poświadczenie posiadania rzeczywistej wiedzy i umiejętności.

Co więcej, tytuł specjalisty daje pewne uprawnienia chociażby w orzecznictwie. Ma ogromne znaczenie, gdy dochodzi do sporów prawnych z pacjentem zarówno na gruncie odpowiedzialności cywilnej, karnej, jak i dyscyplinarnej. Specjalizacja daje też silniejszą pozycję lekarzowi w systemie publicznej ochrony zdrowia, np. w momencie negocjowania kontraktów. I wreszcie last but not least: daje pewność pacjentowi, że technika, którą zastosuję nawet podczas wizyty prywatnej, będzie miała państwowy glejt, i że państwo swoim majestatem gwarantuje wysoki poziom świadczonej usługi.

Niestety, widać wyraźnie, że Skarb Państwa reprezentowany przez decydentów nie chce ponosić kosztów szkolenia specjalizacyjnego. Nas, lekarzy dentystów, zostawiono więc samych na pastwę piętrzących się problemów. Również tych o charakterze ogólnoludzkim: frustracji, wypalenia zawodowego, obniżenia nastroju, a wreszcie depresji. Lekarz dentysta będzie miał coraz mniej czasu dla rodziny, dla siebie, skoro – zamiast zrobić jednolity kurs specjalizacyjny – będzie się musiał cały czas uczyć na cząstkowych i wąsko zakrojonych szkoleniach. Co gorsza, nie będzie miał pewności, czy zapisał się na dobry kurs, bo brakuje obiektywnych mierników ich jakości.

Podsumowując ten pesymistyczny wywód, pozwolę sobie przytoczyć pewną anegdotę. Współpracowałem kiedyś z anestezjologiem, który był znakomitym specjalistą, lubianym przez pacjentów, współpracującym z różnymi gabinetami stomatologicznymi. Cały sprzęt woził po Warszawie od placówki do placówki w swojej osobówce. Przez nawał pracy rzadko bywał w domu. Los sprawił, że wyjechał pracować w Danii. Spotkałem go, kiedy odwiedzał Polskę. Opowiedział mi taką historię: „Wyobraź sobie, że poszedłem do pracy na siódmą rano i jeszcze prawie nikogo nie było. Przed ósmą zaczęli się schodzić współpracownicy. O dziewiątej był pierwszy zabieg. Skończył się o jedenastej. Potem przerwa i drugi zabieg od dwunastej do drugiej. A potem już tylko wypełniałem dokumentację. Ostatecznie wyszedłem z pracy o wpół do czwartej po południu. I wiesz, co zrobiłem? No właśnie. Usiadłem na ławce i nie widziałem, co z sobą zrobić. Bo po raz pierwszy od 25 lat skończyłem pracę przed szesnastą”. A jak pracujemy w Polsce?

To nie jest śmieszne. To straszne.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum