10 listopada 2010

Literatura i życie

Artur Dziak

Wielkie uczucie przyszło nagle i nie wiadomo skąd, więc narzeczeństwo było krótkie, jedynie kilkumiesięczne. Matka moja nie wydawała się być ucieszona, ale mimo że traktowała znajomość jako dopust Boży, tylko raz ją skomentowała – „Bida z nędzą będą się żenić” – a to z racji tego, że ja byłem początkującym lekarzem, zaś Maria Danuta, moja oblubienica, początkującą studentką farmacji, i na dobrą sprawę nie wiadomo było, gdzie przyjdzie mam mieszkać i z czego żyć!
Było to w czasach najgłębszej komuny i obowiązywały wówczas dwa śluby: cywilny i kościelny. Na ślub cywilny pojechaliśmy koleją EKD do Podkowy Leśnej, w asyście tylko dwóch świadków – Juły-Jurka Łaniewskiego i Borówki-Jerzego Borowicza. Wybór ten, także wynikający z głosu serca, a nie rozumu, był ryzykowny, gdyż świadkowie, nie wiadomo, gdzie i kiedy, „ździebko przyjęli”, więc do urzędu stanu cywilnego stawili się lekko nawaleni. Ostatecznie, nie takie rzeczy ten urząd widział, ale prawdziwy kłopot już się czaił. Zaledwie po przekroczeniu progu skumali się moi świadkowie z cieciem, który w urzędzie spełniał posługę magistrackiego ministranta, i na zapleczu dokończyli napoczętą flaszkę. Magistracki ksiądz, czyli kobitka dająca śluby, dostała ataku nerwowego i zaczęła wykrzykiwać, że żadnego ślubu to ona nie udzieli, gdyż jej pracownik i moi świadkowie, będąc w pijanym widzie, „nie reprezentują osobowości prawnej”! Na szczęście po pewnym czasie doszła do równowagi psychicznej i ślubu nam udzieliła.
Kiedy wraz z nowo poślubioną małżonką podpisywaliśmy stosowne dokumenty, cieć sprowadził wóz drabiniasty, którym ze świadkami odjechaliśmy do Komorowa, aby za stołem dokończyć obrządku. Po skromnym przyjęciu na cztery osoby, zostałem z domu żony wygnany, gdyż wybranka nie mogła być „ruszona” do czasu właściwego ślubu kościelnego, na który czekać trzeba było dwa tygodnie.
Ślub kościelny odbył się w Kościele Akademickim na Krakowskim Przedmieściu i stanowił, jak teraz by powiedziano, wydarzenie medialne. Kościół, jak i plac przed kościołem wypełniły tłumy, z racji tego, że do momentu ślubu prowadziłem dosyć ożywione życie towarzyskie. Przyznam, że byłem tym mile połechtany, jakkolwiek towarzyszył mi przez cały czas pewien niepokój, gdyż obawiałem się, by podobnie, jak w Podkowie Leśnej, jakieś zawiedzione osoby (naturalnie damy) nie wywołały skandalu. Na szczęście wszystko potoczyło się gładko, jeśli nie liczyć głośnych na cały kościół komentarzy w rodzaju: „Ten Artur, to on jest po raz trzeci w kościele! Poprzednio to go widziano na chrzcie i jak się przed deszczem schronił!”.
Na sygnał do ruszenia do ołtarza oczekiwalśmy dosyć długo. W tym czasie działy się różne rzeczy, więc niecierpliwiący się tłum trzeba było bez końca uciszać. W pewny momencie za naszymi plecami rozegrał się wyciszany epizod z futerkiem teściowej. Któryś z mych dobrze wychowanych kolegów pomógł mamusi zdjąć etolę ze srebrnych lisów i następnie chciał ją uprzejmie potrzymać, na co nie pozwalała właścicielka, która, nie znając człowieka, obawiała się najgorszego! W końcu incydent został zażegnany i ślub odbył się już bez przeszkód. Ponieważ powrotną drogę od ołtarza zastępowały nam setki osób pragnących złożyć życzenia, księża i kościelne służby usiłowały wypchnąć tłum na zewnątrz, gdyż w kolejce do ołtarza czekały następne pary. Udało się to dopiero po kilkudziesięciu minutach. Wyszliśmy z kościoła i najpierw nie mogliśmy wsiąść do oczekującej limuzyny, a następnie odjechać, gdyż szyby samochodu były gęsto pokryte malunkami, wykonanymi za pomocą szminek, a gęsty tłum blokował wyjazd samochodu. W końcu udało się nam przełamać blokadę i odjechaliśmy w dal.
Przyjęcie weselne odbyło się w domu, było skromne, ograniczone tylko do kilkunastu osób. Z mojej strony obecna była babcia Rozalia, moi rodzice, Boguś z żoną i świadkowie. Naturalnie, także i tu nie obyło się bez małego nieporozumienia, kiedy to nawalony dobrze Borówka, widząc jak prateściowa garnie się do Martela, ni stąd ni zowąd zauważa:
– Mamusia uważa, to nie kartofle!
– Mamusia, która była damą, żoną przedwojennego kapitana Armii Polskiej, odcięła się jakąś zgryźliwą uwagą, ale na szczęście sprawa została obrócona w żart – gdyż tak zresztą była zaprogramowana – i przyjęcie toczyło się dalej.
Babcia po śmierci swego męża nie wytrzymała zbyt długo we wdowieńskim stanie i niebawem wydała się za młodszego od siebie o kilkadziesiąt lat pana, który także służył w wojsku, w korpusie gen. Maczka, niezbyt kochanego przez naszą władzę. Pan ten okazał się wzorowym mężem, ale jak każdy szlachetny kamień miał niewielką rysę, którą była wprost patologiczna nienawiść do komuny. Specjalnego problemu by nie było, gdyby nie to, że nowy żonkoś co jakiś czas wysyłał listy do kolejnych prezydentów Ameryki z prośbą o dostarczenie mu materiałów wybuchowych, za pomocą których chciał raz na zawsze oderwać Polskę od jej Starszego Brata! W ten oto sposób żona moja otrzymała dziadka, który dorównywał jej wiekiem!
Rankiem dnia następnego oświadczyłem mej małżonce, że jej rodzinny dom mnie się nie podoba, więc zabieram ją tak jak stoi do domu mego ojca, w którym zresztą nie było dla nas miejsca. Tak rozpoczęliśmy życie jak „Okularnicy” z wiersza Agnieszki Osieckiej.

Archiwum