14 września 2005

Sagi rodzinne: Orłowscy

Przeszedłem przez życie nie najgorzej – cz. I

Trwałe miejsce w historii medycyny zapewniły prof. Tadeuszowi Orłowskiemu pionierskie w świecie prace na temat niewydolności nerek i czynności przeszczepionej nerki. Dla taterników jest on jednak przede wszystkim najlepszym wspinaczem swego pokolenia i odkrywcą wielu dróg w Tatrach. Symbolizuje wolność człowieka w górach i poruszanie się po nich w sposób klasyczny, naturalny. Tego się już nigdy nie da powtórzyć. Dziś żałuje, że za mało chodził po górach. – To jedyna rzecz, jaką bym w moim życiu zmienił, gdybym miał drugą szansę.

Drogi Orłowskiego
– Przeszedłem w Tatrach Wysokich ponad 1000 dróg. Większość z nich nie była trudna; nadzwyczaj i skrajnie trudnych było nieco ponad 100. Największą satysfakcję dawało mi wyszukiwanie kilkudziesięciu nowych dróg i wariantów – podsumowuje profesor. Takie nazwy, jak Galeria Gankowa, Żleb Drege‘a czy Komin Świerza na zawsze pozostaną ściśle związane z jego nazwiskiem. Ale w góry chodził nie po to, żeby zdobywać szczyty i bić rekordy.
– Moje taternictwo nigdy nie miało charakteru sportowego, ale raczej kwalifikowanej turystyki wysokogórskiej.
W istocie stanowiło realizację potrzeby bezpośredniego obcowania z Tatrami. Są to bowiem góry wyjątkowe, łączące w sobie skały, jeziora, potoki
i wieczne śniegi oraz obfitą roślinność. Stronił od gwarnych schronisk, spędzając całe tygodnie w kolebach i na szlakach. Idealny zespół tworzyły, zdaniem profesora, dwie, trzy osoby.

– Nigdy się nie bałem w czasie swoich wspinaczek. Ściana wygląda strasznie z daleka, ale jak się podejdzie blisko, wszystkie stromizny się „kładą”. Z niebezpieczniejszych przygód pamiętam odpadnięcie od ściany w czasie pierwszego wejścia zimowego na Turnię nad Kolebą. Zaklinowany w kominie wielki głaz zagradzał przejście. Parę metrów poniżej, na półeczce u wylotu komina, z której startowałem, rosła mała limba. Podciągam się na tym głazie, a on nagle rusza w dół, pociągając mnie za sobą. Rozebrał mnie niemal do naga, zdzierając wiatrówkę, sweter i koszulę, przeciął linę, a ja zatrzymałem się, zahaczając paskiem od spodni o pniaczek ściętej przez niego limby.
Przejście w 1939 roku, wraz z Włodzimierzem Gosławskim, posępnej, owianej legendą, trzystumetrowej pionowej ściany Galerii Gankowej po słowackiej stronie nową drogą o olbrzymiej skali trudności i to bez żadnych sztucznych ułatwień stało się jednym z symboli wspinaczki klasycznej w Tatrach. Znany wspinacz Jakub Radziejowski w miesięczniku „Góry” (lipiec-sierpień 2004) pisze: „O drogach Orłowskiego mówi się, że prowadzą wyjątkowo estetycznymi formacjami, są doskonale logiczne i – podobnie jak inne drogi starych mistrzów – budzą respekt. Ubrany w najnowsze la sportivy, z kompletem friendzików dyndających przy uprzęży, drogę zaliczyłbym do nietrudnych; gdybym jednak miał ją zrobić wyposażony w sprzęt z lat 30., myślę, że szybko bym odpuścił”. Dramatyczne epizody wspinaczki były wielokrotnie szczegółowo opisywane. Wynika z nich, że była to droga przez mękę. Sam prof. Orłowski z uśmiechem wspomina swoje odpadnięcie od ściany. – Takie „zaplanowane” i odpowiednio ubezpieczone odpadnięcia nie są groźne – tłumaczy.
– Szybko nauczyłem się jednego: nigdy nie należy być biernym, lecz maksymalnie wykorzystywać każdą sekundę lotu. Starać się „ślizgać” blisko ściany i nie dać się obrócić głową w dół. No i oczywiście mieć tę odrobinę szczęścia.
O wiele groźniejsze od najtrudniejszych ścian tatrzańskich okazały się dla profesora ulice Warszawy. Potknięcia na wystających płytach chodnikowych, upadek przy wysiadaniu z autobusu, który raptownie skręcił, zakończyły się fatalnymi w skutkach złamaniami nóg. Z tego powodu profesor został w praktyce unieruchomiony. Po raz ostatni wszedł w 1980 roku, z długoletnim słowackim przyjacielem, znakomitym taternikiem Arno Puškašem, na Szarą Ławkę z Doliny Młynicy. Wybrali drogę, której nikt dotąd nie przechodził.
– Była to łatwa droga, niewymagająca nawet asekuracji, ale zawsze liczy się fakt pierwszego wejścia. Potem na północnej ścianie Kopy Popradzkiej zrobiłem dla rozrywki nowy, bardzo trudny wariant na jednym z żeberek – ostatni wariant wspinaczkowy w moim życiu.

Góry i wojna

Pierwszy raz poszedł w Tatry w 1936 roku, po maturze, jako świeżo upieczony student medycyny. Przebywały tam wówczas jedynie kilkuosobowe grupy z Warszawy, Zakopanego i Krakowa. Mieli Tatry całkowicie dla siebie, dostępne również po czechosłowackiej stronie. – Z punktu widzenia taterników, żeby nikt sobie nie deptał po piętach, Tatry mogą pomieścić tylko około 40 wspinaczy – uważa profesor.
– Takie Tatry skończyły się raz na zawsze.
Podczas wojny przebywanie w strefie przygranicznej było zakazane i mogło się skończyć Oświęcimiem. Ale wspinali się nadal, ukrywając się nocami na wieżyczce Murowańca na Hali Gąsienicowej. W 1943 roku dwóm przyjaciołom: Tadeuszowi Orłowskiemu
i Wawrzyńcowi Żuławskiemu, kompozytorowi i pisarzowi, późniejszy dziennikarz, wówczas pracownik krakowskiego Alpenfereinu Jan Alfred Szczepański (Jaszcz) załatwia oficjalne skierowanie w Tatry w celu „przeglądu szlaków turystycznych”. Dla zwykłych Niemców powinno wystarczyć. Kiedy jednak w schronisku w Morskim Oku pojawiają się gestapowcy, przyjaciele wolą nie ryzykować i zjeżdżają z okienka po linie wprost nad jezioro. Przez Rysy przechodzą do schroniska pod Wagą po słowackiej stronie. – Słowacy znali nasze nazwiska, więc nie tylko zezwolili na pobyt w pustym schronisku, ale donieśli nam dużo pierwszorzędnego jedzenia
– wspomina profesor. Znów mogą chodzić po górach.
1 sierpnia 1944 roku warszawiaków nie ma w Tatrach. Tadeusz Orłowski, rocznik 1917, rok po dyplomie lekarskim na Tajnym Uniwersytecie Warszawskim, jest żołnierzem batalionu „Baszta”. Od maja 1944 roku również w kontrwywiadzie Delegatury Rządu. Wbrew swojej woli trafia do „Odwetu”, który gwałtownie poszukuje lekarza. Wspólne przeżycia powstańcze opisała ówczesna sanitariuszka „Odwetu” Zofia Straszewicz-Marconi, „Sierpówna” (II Batalion Szturmowy ODWET Armii Krajowej. Suplement – Warszawa 1998, wydany staraniem środowiska), bardzo krytycznie oceniając działania dowódcy batalionu i plany organizacyjne ulokowania głównego punktu sanitarnego. Z jej relacji wyłania się obraz dr. Orłowskiego – „Justyna” jako człowieka działającego odważnie i błyskawicznie, a gdy trzeba – zachowującego zimną krew i stoicki spokój, co wielokrotnie ratowało im życie.
Po upadku Powstania Warszawskiego szef kontrwywiadu Delegatury Rządu Jan Zborowski wydaje dr. Orłowskiemu polecenie zorganizowania drogi przerzutowej przez Tatry i Słowację na Węgry. Znów dzięki pomocy Jaszcza doktor otrzymuje funkcję nadzorcy opustoszonego schroniska w Morskim Oku. Na początku stycznia 1945 roku nawiązuje kontakt z delegatem słowackich powstańców. – Ten, gdy usłyszał, że reprezentuję Delegaturę Rządu Londyńskiego, natychmiast wycofał się z rozmów – opowiada profesor. – Jego argumenty były niepodważalne. Na Słowacji są już wojska radzieckie, a czechosłowacki rząd emigracyjny z pewnością nie będzie chciał pomagać naszemu rządowi londyńskiemu, który nie jest uznawany przez ZSRR.
Jedzie do Piotrkowa, żeby przekazać złą wiadomość. Pod Częstochową pociąg zostaje ostrzelany – ruszyła ofensywa sowiecka. Lekko ranny prof. Orłowski wraca do Morskiego Oka. Pod koniec stycznia, tuż za Łysą Polaną, widzi wojskową ciężarówkę ze znakami pisanymi cyrylicą. W Zakopanem dowiaduje się z licznych plakatów, że jest akowskim „zaplutym karłem reakcji”. Co prędzej wraca do schroniska i chowa pod maliniakiem przy Morskim Oku swojego Visa i Smith-Westona – jakieś 50 metrów od tafli jeziora w kierunku Czarnego Stawu. Chyba leżą tam do dziś. Po wojnie szukałem ich kilka razy – bezskutecznie.

Nielegalni
W pierwszych latach po wojnie nawet zwykła turystyka na terenie Tatr była utrudniona. – Początkowo przy schodach do Morskiego Oka znajdował się posterunek wojskowy – wspomina profesor. – Turysta schodzący na brzeg jeziora musiał oddać dowód osobisty, który odbierał po powrocie. Natomiast do przekroczenia granicy niezbędny był paszport, ale w praktyce nie można go było uzyskać. Znów więc musieliśmy ryzykować, przekraczając ją nielegalnie. Nie umiałem się pogodzić z utratą słowackiej części Tatr.
Kiedyś 10 dni spędzają w czwórkę w Dolinie Kaczej. Jest jak przed wojną: wspinaczki, w czasie deszczu głośna lektura angielskich kryminałów przy świeczce, wokół ani żywego ducha. Tylko pod Gerlachem szczątki załogi rozbitego samolotu sowieckiego. Innym razem zaskakują ich czechosłowaccy pogranicznicy. Wiedzą, po co tu przyszli. Wspólnie ustalają: spotkania nie było. Kolejne mają podobny przebieg, co wzmaga poczucie bezkarności polskich taterników. Kiedyś nawet poznani właśnie słowaccy wspinacze zrzucają się na grzywnę, która ratuje Polaków przed zatrzymaniem. Bo koron oczywiście nie mają. Z polskimi wopistami idzie gorzej. Orłowski i Żuławski zostają odstawieni „pod karabinami” na Łysą Polanę. – Stefania Grodzieńska, którą udało nam się powiadomić, spowodowała interwencję „na najwyższym szczeblu” i to nas uratowało – śmieje się profesor.
„Usportowienie” taternictwa za stalinizmu oznaczało w praktyce wspinaczkę stadną, na obozach i kursach. O kilkuosobowych wyprawach trzeba było zapomnieć. Polskie Towarzystwo Tatrzańskie zostało rozwiązane, a taternicy zrzeszeni w CWKS „Legia”.
– Brałem w tym udział na zasadzie: lepsze to niż nic. Dochodziło do absurdów: zaczęto przyznawać punkty za osiągnięcia, a za punkty stopnie. Ktoś nawet wpadł na pomysł przyznania mi tytułu zasłużonego mistrza sportu. Chwalić Boga, nie dostąpiłem tego zaszczytu, bo uważali mnie za reakcjonistę.
Na szczęście z czasem władza trochę odpuściła i, wciąż nielegalnie, ale i bez wielkiego zagrożenia, taternicy wrócili do „życia kolebowego” w Tatrach Słowackich. Ü

Archiwum