29 maja 2014

Minutka dla malkontentów

Paweł Kowal

25 lat niepodległości, 15 w NATO, 10 w Unii Europejskiej. Takiego narodowego bilansowania tośmy dawno nie mieli. Zadowolenie – obowiązkowym tonem w rocznicowych dyskusjach. Żadnego grymaszenia. Dowód?
Na próbę przeprowadzenia rzetelnego rachunku osiągnięć i błędów, także poważnych zaniedbań, rządzący reagują, wskazując na Ukrainę, która akurat trzeszczy w szwach na naszych oczach. „O, mogło być tak” – mruczą pełni samozadowolenia.
Pytanie, w rzeczy samej, nie brzmi, czy nie mogło być gorzej? Mogło. Kwestia, czy zagraliśmy na miarę możliwości, czy nie można było lepiej? Gdy inni słodzą, czas zaproponować – na odtrutkę – krytycznym umysłom wyliczankę błędów. Czyli zabawa malkontentów na dzisiaj: trzy rzeczy, któreśmy schrzanili. Każdy wymienia swoje.
Nasza bieda to masowe wyjazdy z Polski. „Podobnie było w Hiszpanii po jej wejściu do UE”. Rzecz w tym, że nie wyciągnęliśmy wniosków. Straciliśmy ponad 2 mln ludzi, często na zawsze, więcej niż po powstaniu listopadowym, więcej niż z Galicji wyjechało za chlebem i więcej niż po stanie wojennym.
Po drugie, polityka rodzinna. Politykom lewicy temat wydawał się kościołkowy, liberałom socjalistyczny. Każdy miał powód, by uważać go za wydumany. Aż okazało się, że Polska jest krajem o jednym z najniższych wskaźników urodzeń, a na wsparcie rodziny wydaje się najmniej w Europie. Skutek znamy: jeśli się szybko nie pozbieramy, będziemy za 20 lat krajem na peryferiach Unii, bez przemysłu, bez nowoczesnego rolnictwa, ale z milionami miejsc w domach spokojnej starości – o ile ktoś wreszcie pomyśli, by je wybudować.
Po trzecie, system finansowania partii. W 1989 r. Polacy zagłosowali przeciw PZPR i jej przybudówkom, które dostawały zasilanie z budżetu. Późniejszy czas, lata 90., to niekończące się spory małych partii i argumenty, że zawsze więcej szans mają te partie, które zachowały trochę starego komunistycznego majątku i dostęp do biznesu. Trudno nie przyznać temu rozumowaniu racji, takie były wówczas realia. Lewica i partia chłopska po PZPR i PSL dysponowały dużym majątkiem. Wtedy powstał pomysł, by nowym partiom, które wygrały wybory, dać dotacje państwowe. Idea była szczytna: otworzyć się na nowe inicjatywy, uniezależnić polityków od biznesu. Szybko się okazało, że pieniądze budżetowe, które politycy sami sobie przyznali, są znacznie większe niż potrzeba, a system rozliczania pod kątem celowości wydawania środków praktycznie nie istnieje. Ale łupu już nie oddali. Partie się upasły na państwowym jak tłuste koty. Jednocześnie mechanizm promował duże partie, co powodowało zabetonowanie sceny politycznej. Przebicie się nowych inicjatyw i nazwisk graniczy z cudem. Efekt?
Przed 25 laty w Wielkiej Brytanii rządziła Thatcher, we Francji Mitterrand, w Niemczech Kohl. Dzisiaj wszyscy oni mają swoje dumne miejsce, ale na kartach historii. U nas system finansowania partii zlikwidował konkurencję: jesteś nowy, to nie masz dotacji, a w takim razie nie masz szans. Dzięki temu po 25 latach twarze te same: Miller, Kaczyński, Tusk i Korwin-Mikke, wiecznie młody. Jak wtedy: wszystko sprywatyzować.
Tyle narzekania. Szampan schłodzony? Kieliszki. Pijemy za to, co się jednak udało.<

Archiwum