29 sierpnia 2014

Komisja Kultury, Turystyki i Sportu – po co?

Krzysztof Schreyer

Na pytanie powyższe, postawione tak śmiało, wzorem mistrza Ildefonsa odpowiedzieć by należało.
Trzeba bowiem Państwu wiedzieć, że na jednym z pierwszych posiedzeń Rady Okręgowej nowej kadencji padł odważny wniosek, aby w nowej kadencji Komisję Kultury, Turystyki i Sportu najzwyczajniej w świecie zlikwidować. Wniosek wywołał zdecydowany odpór większości członków Rady. Wielu z nich, zaskoczonych, starało się formułować argumenty w obronie sprawy oczywistej, która dotychczas nigdy nie wymagała obrony, co sprawiało, w każdym razie mnie, pewną trudność. Chętnych do zabrania głosu było jednak wielu, poruszonych i oburzonych. Kiedy argumenty zaczęły się powtarzać, doszło do głosowania, w którym, jak się można było spodziewać, wspomniany wniosek zdecydowanie odrzucono.
Po zakończeniu obrad Rady problem nie przestawał mnie dręczyć. A może przeciwnicy KKTiS mieli jakieś ważkie argumenty, których z niejasnych powodów nie chcieli rozwijać? Cóżby to mogło być?
Jak wiadomo, wiele wspaniałych odkryć przychodzi we śnie. W nocy śniła mi się Rada, ta sama, ale jakaś inna. Zgodne z rzeczywistością było tylko to, że bojowa koleżanka, nawet swym nieformalnym ubiorem demonstrująca słuszny bunt przeciw izbowej zmurszałości, wyjaśniała, że każdy lekarz, który będzie dostatecznie dużo zarabiał, może sam załatwić sobie jakiś rodzaj sportu, np., tak jak ona, siłownię.
We śnie jej skąpa argumentacja sama się jakoś rozbudowywała. To oczywiste, że izby mają raczej zająć się walką o większe zarobki, niż śmieszną ideą spotykania się kolegów lekarzy na boisku. Racja – wtórowałem jej z nagłym zapałem – nie dajmy się zbałamucić wyświechtanemu pojęciu integracji albo (co gorsze) nie ulegajmy snobizmowi, być może przeszczepionemu z kapitalistycznej Anglii, w której British Medical Association zapewnia swym członkom przeróżne klubowe ułatwienia, a więc przywileje!
A dlaczegóż to polski lekarz ma się wyróżniać od reszty stabilnego, telewizorowego społeczeństwa, kłując je w oczy swą luksusową, pozamedyczną aktywnością? Jeśli chce się relaksować, niech wyszuka jakiś sportowy klub i rusza się w nim do woli wraz z zawodnikami, co bezsprzecznie dobrze robi po dyżurze lub nasiadówce w przychodni. Dlaczego ułatwiać mu ma to tak poważna instytucja jak samorząd lekarski?
Chęć spotkania się z kolegami profesjonalistami jest oczywiście zwyczajnym kaprysem, bo czyż nie widzi ich codziennie w pracy? Pewne zastanowienie budzić może aktywność innych izb lekarskich, rywalizujących ze sobą z zapałem na igrzyskach lekarskich czy medycznych mistrzostwach Polski w narciarstwie, lekkoatletyce, pływaniu itp., ale czy Warszawa nie powinna iść w czołówce rewolucyjnych zmian, propagując ze wszech miar korzystną prywatną inicjatywę i indywidualizm? Czy zdobywanie medali sportowych i wyróżnień w konkursach literackich nie jest w istocie dziecinadą, za którą każdy sam, bez wciągania samorządu, powinien odpowiadać? A już szczególną dziecinadą są organizowane przez komisję imprezy dla rodzin i dzieci. Wielka Izba Warszawska, walcząca o prawa i zarobki lekarzy, z jednej strony, a z drugiej… zabawa w ringo? To rzeczywiście śmieszne.
A turystyka? Czy jest nam do niej potrzebny samorząd? Wystarczy mapa, czasem przewodnik, a najważniejsze – dobry zarobek, który powinny zapewnić izby (oczywiście we współpracy ze związkami zawodowymi). Czy promowanie poetów lub malarzy nie jest stratą czasu, a szczególnie pieniędzy, naszych, izbowych, wypracowanych krwawicą biednych, ciężko pracujących medyków? Kto udowodnił, że sztuka pomaga medycynie? A jeśli nawet komuś pomaga, to czy potrzebne są do tego izby?
Mocne argumenty pojawiały się jeden za drugim, już ich wszystkich nie pamiętam. Izba to nie sztuka, nie sport, nie szachy, nie turystyka i w zasięgu jej zainteresowań powinno być tylko to, co dotyczy lekarza w czasie jego godzin pracy.
Niestety, po obudzeniu znów opadły mnie wątpliwości. Nie ma gwarancji, że dobrze odczytałem intencje siedmiorga gniewnych, głosujących za likwidacją KKTiS. Przemknęła mi przez głowę straszna myśl, że opór wzbudziła nie jej działalność, lecz niechęć do osób, które ją dotychczas prowadziły. Nie, to niemożliwe. Siedmioro szlachetnych buntowników z pewnością nie kierowałoby się pobudkami tak niskimi.
Ale właściwie dlaczego o tym piszę? Czas płynie, któż pamięta epizod dyskusji podczas posiedzenia Rady, jeden z wielu. Przecież wszystko dobrze się skończyło. Komisja istnieje i chwilowo jej przewodnictwo objął prezes Sawoni, robiąc to, jak się miałem okazję zorientować, z wielką menedżerską wprawą.
Jednak chwilami wspomnienie tej dyskusji trochę mnie niepokoi. Czy była typowym przejawem chwilowych dziwactw, które zdarzają się w każdej demokratycznej organizacji, czy sygnałem rzeczywistego problemu? Być może nie jesteśmy jeszcze w pełni zgodni w rozumieniu tego, czym ma być samorząd lekarski? Mamy długą, sięgającą czasów przedwojennych historię, ale „w praktyce” możemy sobie policzyć zaledwie 25 lat. Z pewnością podczas długiego procesu dojrzewania czeka nas jeszcze wiele niespodzianek.

Archiwum