10 maja 2012

Mój fiat z Amsterdamu

Zbigniew M. Rap

Jest druga połowa września 1966 r., pogoda nieciekawa, mży, ale nie ma to znaczenia, ponieważ jestem w Łańcucie, na bankiecie w Pałacu Potockich.
Zostałem, przez przypadek, lekarzem delegacji rządowej i gości zagranicznych z zaprzyjaźnionych krajów RWPG (Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej). Organizatorem imprezy było Ministerstwo Budownictwa i Gospodarki Komunalnej, a okazją uroczyste otwarcie największej wtedy inwestycji w Polsce, zapory wodnej (200 MW) na Sanie, w Solinie. Przyjechaliśmy do Łańcuta specjalnym pociągiem, delegacja liczyła ponad dwieście osób. Po oficjalnym przywitaniu i części artystycznej w wykonaniu aktorów Teatru im. Słowackiego z Krakowa, którzy odegrali jednoaktówkę „Pan Pinion”, siedzę przy jednym z ostatnich stołów w sali bankietowej. Zajmuję odpowiednie miejsce dla służby… zdrowia, ale czuję się jak podstoli z Koziej Wólki, którego hrabia Potocki zaprosił na wielkie żarcie, ponieważ jadło, które znalazło się na stole, było godne feudalnej rozpusty.

Po różnych przystawkach z ryb oraz kilku rodzajach wędlin pojawił się na stole pieczony prosiaczek. Do tego serwowano rieslinga znad Moseli i francuskiego burgunda. Delektując się prosiaczkiem, szczególnie jego chrupiącą skórką, uświadomiłem sobie, że ja już byłem w tej sali. Tak, tak, jako uczeń Szkoły Podstawowej im. Adama Mickiewicza w Jarosławiu. Przyjechaliśmy całą klasą z nauczycielem zwiedzać Pałac Potockich. Wtedy, w 1947 r., ta sala była pusta, bez żadnych eksponatów. Jedynymi pamiątkami były imiona dzieci Potockich napisane przez nich własnoręcznie na framugach okiennych. Przewodniczka oprowadzająca nas po pustych komnatach informowała, że nie ma eksponatów. W czasie wojny, w 1944 r., kiedy Armia Czerwona zbliżała się do Sanu, rodzina Potockich otrzymała ponoć od władz niemieckich kilkanaście wagonów kolejowych, na które zapakowano cały jej dobytek.
Następnego dnia wyruszyliśmy pociągiem do Soliny, gdzie przygotowano osiedle namiotów wojskowych, pod którymi mogliśmy się schronić, ponieważ deszczyk siąpił bez przerwy i zrobiło się chłodnawo. Moje zadanie polegało na czekaniu na chorych uczestników wyprawy, którzy ratowali się na własną rękę, jak mogli, alkoholem. Z tego powodu uroczyste otwarcie zapory odbyło się bez przedstawiciela służby zdrowia. Pojawili się pierwsi pacjenci, ale nie z katarem, lecz z nieprzyjemnymi następstwami kaca. Przyznam, że wracałem do Warszawy z przyjemnością.
Za trzy dni „służby lekarskiej” otrzymałem wtedy połowę moich poborów starszego asystenta z doktoratem – byłem bardzo zadowolony z efektu dodatkowej fuchy. Zaporę w Solinie obejrzałem dopiero parę lat później. Nie przypuszczałem, że kiedyś spotkam jednego z jej głównych budowniczych. Spotkanie miało miejsce w Niemczech, w 1973 r. Marzeniem każdego Polaka było wtedy posiadanie auta, ale jego kupno nie należało do łatwych zadań. Trzeba było dostać talon na samochód, co dotyczyło tylko tzw. zasłużonych i prominentów, albo kupić pojazd za dolary w Peweksie. A czas oczekiwania na samochód, fiata 124, wynosił kilkanaście miesięcy. Wynikało to z faktu, że produkowano zbyt mało aut w stosunku do potrzeb.
Ci rodacy, którzy mieli nadmiar złotówek, skupowali dolary na czarnym rynku i w ten sposób zdobywali je na kupno samochodu. Zdecydowałem się więc nabyć ten nowy produkt polskiej motoryzacji nie w Polsce, lecz w Holandii, która była wtedy jeszcze niedorozwinięta technicznie i nie posiadała własnej fabryki samochodów. Zamówiłem fiata 124 u dilera w Amsterdamie. Pieniądze zostały przelane przez biuro polskiej ambasady w Waszyngtonie, ponieważ przebywałem wtedy jeszcze na stypendium w Stanach Zjednoczonych. W dwa miesiące po powrocie do kraju dostałem zawiadomienie z Amsterdamu, że mogę odebrać samochód. Pochwaliłem się znajomej, też pracownikowi PAN-u, która wykrzyknęła: „To wspaniale! Odwiedzisz Michała, mego brata, który mieszka w Stuttgarcie”. Przed wyjazdem musiałem zdobyć ponownie paszport. W Biurze Paszportowym przy ul. Kruczej zaczęto robić mi trudności. Podejrzewano, że chcę „dać dyla”, czyli wybrać wolność zagranicą wraz z polskim fiatem. W końcu stanąłem przed obliczem samego szefa biura. Wyjaśniam mu, że nie mam zamiaru zostać zagranicą, ponieważ miałem już taką okazję, będąc w USA.
Wtedy, mówię, z pewnością jeździłbym używanym cadillakiem, którego mogłem zdobyć za 500 dolców, a nie polskim fiatem za 1800. Widocznie moja argumentacja była przekonująca, bo dostałem paszport. W Amsterdamie diler pokazał mi mój samochód – pudełko koloru bordo. Otrzymałem instrukcję obsługi, z której wynikało, że nie powinno się przekraczać szybkości 100 km na godzinę przez 1000 km, a po odbiór samochodu mam się zgłosić jutro, ponieważ formalności z ubezpieczeniem oraz rejestracja trochę trwają.
Znalazłem sympatyczny pensjonat niedaleko od nowo otwartego Muzeum van Gogha, które naturalnie odwiedziłem, delektując się kilkudziesięcioma jego obrazami. Następnego dnia postanowiłem jechać do Stuttgartu. Była to moja pierwsza jazda nowym samochodem zagranicą. Stres był ogromny. Prowadzić samochód i czytać tablice w obcym języku – tego było już za dużo.
Wyjeżdżając z Amsterdamu, pomyliłem kierunki i zamiast na Aachen pojechałem w kierunku Rotterdamu. Kiedy stanąłem przed pierwszymi światłami tego miasta i ponownie próbowałem włączyć bieg, usłyszałem zgrzyty w skrzyni biegów.
Wysiadam, aby sprawdzić, co się dzieje, i widzę cieknący ze skrzyni olej i stalowe kuleczki z łożyska leżące na asfalcie. Na szczęście zobaczyłem stojący w niewielkiej odległości radiowóz policyjny. Poprosiłem o pomoc. Przyszli, zobaczyli, co się stało, i zadzwonili po pomoc drogową, która odtransportowała mnie wraz samochodem do warsztatu. Tam powiedziano, że naprawa będzie trwała parę dni, ponieważ muszą zamówić i zainstalować nową skrzynię biegów. Musiałem więc nieprzewidzianie zatrzymać się kilka dni dłużej w Belgii przy skromnych środkach finansowych. Ten dzień poświęciłem na obejrzenie kolekcji obrazów Salvadora Dalego w rotterdamskim muzeum. Nie spodziewałem się zobaczyć tylu jego wspaniałych obrazów. Dotychczas widziałem tylko jeden – „Ostatnią wieczerzę” w waszyngtońskim Smithsonian Museum. Następne dni spędziłem w Brukseli dzięki gościnie znajomej, profesor na tamtejszym uniwersytecie.
Jestem już w drodze do Stuttgartu i klnę pomysł jazdy do tego miasta. Na autostradzie jestem stale, trąbieniem kierowców, spychany na prawy pas, między ciężarówki. To wynik tzw. docierania silnika. Wreszcie dojeżdżam. Spotykam Michała C. Jest mężczyzną średniego wzrostu, około pięćdziesiątki, o eleganckiej aparycji i jowialnym sposobie bycia. Ma sztywną nogę w kolanie. Mówi z wyraźnym akcentem kresowym. Słucha uważnie mojej relacji o siostrze, potem opowiada o sobie. Skończył po wojnie szczecińską politechnikę na Wydziale Budownictwa Lądowego. Pracował przy budowie Stadionu Dziesięciolecia w Warszawie oraz jako zastępca dyrektora budowy zapory wodnej w Solinie. Był to moment, w którym mogłem włączyć się z moim epizodem z oficjalnego otwarcia zapory. Mieliśmy wspólny temat do rozmowy. Wieczorem zaprosił mnie do nocnego lokalu Bazyliszek, który prowadził.
Siedzieliśmy przy dwuosobowym stoliku w narożniku lokalu, z którego mógł obserwować gości. Nachylił się ku mnie i cicho powiedział: – Muszę mieć wszystkich gości na oku, tu pojawia się różny element. Odsłonił marynarkę i pokazał mi wiszący w kaburze pistolet. – Wiesz – powiedział – lubię mieć pieniądze, lubię ruletkę. Kiedyś byłem w Baden-Baden, rozumiesz, w kasynie i szczęście mi sprzyjało. Wygrałem piętnaście tysięcy marek! Czy ty wiesz, jakie to uczucie?! Pomyślałem, ciekaw jestem, ile przegrał. Rozmowę przerwał nam występ prawie nagiej dziewczyny, która wyginała się jak trzcina. – Zbyszku, popatrz, co to za dziewczyna, klasa. To Serbka – mówi – ma idealne wymiary. A ja myślami byłem już na autostradzie.
Po trzech czy czterech latach prowadzenia interesu Michał wrócił do kraju. Przy końcu lat 70. spotkałem go ponownie, na kawie u siostry. Następne nasze spotkanie odbyło się po przeszło 30 latach. Umówiliśmy się w kawiarni Nowy Świat. Przyszedł z młodą kobietą i przedstawił: – To jest Basia. Opiekowała się Marysią, moją żoną, która cierpi na Alzheimera. W rozmowie powiedział mi: – Wiesz Zbyszku, w czasie wojny zajmowałem się tym, co robili tzw. cichociemni. Teraz dobijam dziewięćdziesiątki. Patrząc na niego, pomyślałem, że tego typu ludzie należą do wyjątkowych. Każdy z nich ma coś z hazardzisty, ryzyko mają we krwi. Jeśli udało się im przeżyć, to na ogół dożywają późnego wieku i są w dobrej kondycji fizycznej i psychicznej. Przynajmniej tak mi się wydaje na podstawie lektury książki Jana Szatsznajdera „Cichociemni”.

Archiwum