24 sierpnia 2010

Zwycięstwo nad klęską

Po Powstaniu często zadawano nam, młodym jego uczestnikom, prawie dzieciom, pytania: czy się nie baliśmy, co wówczas myśleliśmy. Wychowani na ideałach wolności Ojczyzny przez dom, szkołę, kościół II Rzeczypospolitej, stanęliśmy do walki, nie pytając, za jaką cenę. Towarzyszący nam entuzjazm pierwszych dni walki świadczył o tym, że wierzyliśmy w zwycięstwo.

Dziś, po kilkudziesięciu latach, zdajemy sobie sprawę, ilu ludzi w kraju i za granicą, ile okoliczności politycznych zdecydowało o tym, że Powstanie wybuchło. Analizują to historycy, spór będzie zawsze trwał. Nie mnie to rozstrzygać. Dlatego też dziś mogę wyrazić swoje myśli w bezpośrednim odniesieniu do tamtych wydarzeń, do tamtego czasu 63 dni Powstania, w którym uczestniczyłam.
Tak było trzeba. Zniszczyć wroga, uwolnić się od tego straszliwego zła, postawić kres tym wszystkim niewyobrażalnym okrucieństwom.
Tak, bałam się, ale nie pocisków, huku armat, nadjeżdżającego czołgu, pikującego nad głową samolotu. Biegnąc z noszami co najwyżej schylałam się bliżej ziemi. Nie bałam się śmierci, byłam jeszcze zbyt młoda, aby w pełni zdawać sobie sprawę z wartości życia.
Bałam się „człowieka”, tego niemieckiego żołnierza, tych przeraźliwych krzyków własowców, które słyszałam przez ścianę szpitalika, w czasie gdy ja z cierpliwością oczyszczałam straszliwe rany poparzonej twarzy chłopaka, twarzy, której rysów nawet nie mogłam rozróżnić.
Bałam się, gdy jakiś żołnierz „zwycięskiej armii” wyciągnął mnie z szeregu, aby zgwałcić i pewnie zabić. Zadowolił się zegarkiem – tyle wówczas byłam warta.
Bałam się, gdy drugi żołnierz „nadludzkiej rasy” w zamian za pierścionek strzelił w powietrze, a nie we mnie.
Bałam się, gdy przystojny oficer niemieckiej armii zdecydował, że nie pojadę do obozu ani pracować dla III Rzeszy, tylko zostanę w kraju, ale za to z jaką pogardą i siłą pchnął mnie, tak że ledwo utrzymałam dziecko na ręku.
Jak można było nie walczyć? Tak, to prawda, przegraliśmy politycznie, ale nie wyłącznie z naszej winy. Wygraliśmy moralnie, zostawiliśmy ślad w historii, że walczyliśmy nie tylko dla siebie, ale dla ideałów ogólnoludzkich. Odnieśliśmy zwycięstwo nad klęską.
Miasto zostało odbudowane ogromnym wysiłkiem tych, którzy pozostali. Straciliśmy zabytki przeszłości, niektóre z wielkim trudem zostały zrekonstruowane. Nie wróciło ponad dwieście tysięcy ludzi. Cena ogromna.
Wojska radzieckie zatrzymały się nad Wisłą. Nie otrzymaliśmy pomocy z żadnej strony, a tak na nią liczyliśmy. Zawiodły przyrzeczenia. Pomoc ze zrzutów była znikoma, na dodatek na rozkaz Hitlera spalono opustoszałe miasto – tego nie przewidzieliśmy, ale czy można było?
Już 4 marca 1945 roku w „Cafe Fogg” (róg Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej) Mieczysław Fogg, tak jak w czasie Powstania dla powstańców, śpiewał, podtrzymując ducha warszawiaków.
Pierwszego maja 1945 roku zabłysły pierwsze uliczne latarnie. Jesienią 1945 roku uruchomiono Główną Bibliotekę Publiczną na ulicy Koszykowej, a w 1947 roku odbył się pierwszy po wojnie Międzynarodowy Konkurs Chopinowski. Czy to nie zadziwiające miasto?
W sierpniu 2003 roku odbył się Warszawie III Europejski Kongres Dialogu i Uniwersalizmu, w którym miałam zaszczyt uczestniczyć. Myślą przewodnią kongresu było:
Ku przymierzu człowieka z człowiekiem. Współtworzenie otwartej syntezy podstaw Nowej, Młodej Europy „Ludzi mądrych i dobrych”.

Janina Biskupska-Więcko
Artykuł ukazał się w „Magazynie Otorynolaryngologicznym” (nr 8/2004)

Archiwum