11 kwietnia 2010

Ćwiczenia i praktyki

„Zagrajcież mi, niechaj cofnie się świat”

Artur Dziak

W miarę upływu lat, kiedy doszły zajęcia kliniczne, studia stały się ciekawsze. Niekiedy, w ramach zajęć z higieny trzeba było zwiedzać zakłady pracy. Do Łodzi, wysyłano nas chyba ze trzy razy, dlatego, że rzekomo „zafascynowani możliwościami ulżenia ciężkiej doli włókniarek” domagaliśmy się ponowienia odwiedzin, „by nauczyć się lepiej dbać o stan zdrowia klasy robotniczej w fabrykach i kopalniach”. Nikt się nie domyślił, że dobijaliśmy się o wznowienie zajęć w Łodzi tylko dlatego, że w tym czasie miasto to stało się mekką wszystkich jazzmanów, za sprawą słynnej orkiestry „Melomani”, z którą byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni.
Z Praską Rzeźnią, która przetrwała do lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, związany jest bardzo pouczający epizod. Któregoś dnia zabrano naszą grupę studencką do zwiedzania tej właśnie rzeźni. W pewnym momencie, przerażeni panującymi tam okropnościami, których przeciętny człowiek nawet wyobrazić sobie by nie mógł, w kilka osób odłączyliśmy się od grupy i wyszliśmy, by na świeżym powietrzu ochłonąć. Przypadek sprawił, że stanęliśmy przy wykutym w murku rowku, którym wypływała do kanałów spieniona jeszcze krew mordowanych zwierząt. Pod przeciwległą ścianą stało, na kiwających się nogach, trzech ubabranych krwią morderców nieszczęsnych zwierząt i nie przejmując się wcale naszą obecnością szczało do rynsztoka z płynącą krwią. Kiedy po powrocie do budynku podzieliliśmy się naszą wiedzą z pomocnikiem naszego cicerone, ten z rozbrajającą szczerością odparł: – No i co z tego, przecież oni ciężko pracują, a do wychodka jest daleko. A poza tym, i tak ta krew zostanie przerobiona do wyrobu „fiuta”*.
Na trzecim roku zaczęły się wakacyjne praktyki szpitalne, przy czym największym wzięciem cieszyły się praktyki w szpitalach powiatowych, na oddziałach chirurgicznych. Ja też już miałem ochotę jechać w jedno miejsce, ale w ostatnim momencie, z powodu obowiązków w Przychodni Medycyny Sądowej, musiałem pozostać w Warszawie, więc praktykę odbyłem na miejscu, w Szpitalu Przemienienia, który w tych czasach nosił, naturalnie, dumną nazwę – Szpitala nr 4!
Po powrocie kolegów z praktyki w powiatowym szpitalu w I. dowiedziałem się ile straciłem!
Rozrywek w miasteczku nie było wiele i właściwie w zasięgu studenckich kieszeni pozostawała jedynie miejscowa mordownia nad jeziorem, gdzie można było, nie szarżując zbytnio, spędzać wieczory. Naturalnie, personel szybko wywąchał kim są klienci, przeto nie zdziwiło ich, że pewnego popołudnia kelner poprosił jednego „doktora” na stronę, gdzie konfidencjonalnie wyjawił, że właśnie „pofrunął był na cudze poletko i teraz ptaszek jest chory”. Pan „doktor” zmuszony był przyjąć pacjenta, ale tylko „żeby nie pozbawić chorego dobroczynnej pomocy medycyny”, sumitując się: „Czy to wypada i czy mu nie przyniesie ujmy. Czy nie za wiele poufałości i czy nie narazi to na szwank dostojeństwa zawodu?”. Przeprowadzona naprędce, w wygódce, konsultacja wykazała, że panu kelnerowi trafiło się złapać regularnego trypra, więc szybko trzeba się leczyć.
Zmartwiony kelner bardzo prosił, by właśnie panowie doktorzy, którzy znają jego sekret, podjęli się leczenia, gdyż jak pójdzie do ośrodka zdrowia, to „wszystkie zaraz się dowiedzą”. „Doktorzy” łaskawie zgodę wyrazili i oświadczyli, że leczenie zaczną dnia następnego.
Nazajutrz pacjent z „doktorem” udali się ponownie do knajpowego wychodka, gdzie dokonano zastrzyku z penicyliny.
Kiedy po kolejnym zastrzyku ucieszony kelner spytał, jakie będzie należne honorarium, usłyszał, co następuje; – Za gaziki, odkażanie skóry i wykonanie zabiegu nic – to jest na koszt firmy! Należny jest pan tylko za penicylinę i za strzykawkę z igłą. Poza tym – usłyszał kelner – od jutra, aż do końca miesiąca codziennie ma na nas czekać ten oto stoliczek ze śledzikiem i otwartą flaszką czystej wódeczki.
Ponieważ zakażenie było banalne, przeto już po upływie trzech dni zastosowana kuracja przyniosła oczekiwany efekt. Wdzięczny kelner aż do końca praktyki wywiązywał się ze swego zobowiązania, że ho! ho!
I wszyscy byli szczęśliwi.
Student wychowywany na domowych nalewkach, serwowanych w aptekarskich dawkach podczas okolicznościowych przyjęć, mógł umilić sobie życie poza domem, czyli jak to się mawiało „publicznie”, jedynie tanią wódką „z czerwoną kartką”, porterkiem i winkami owocowymi. Okazyjnie i tylko w momentach cudownego przypływu gotówki, czując tzw. itching money, pozwalaliśmy sobie na rozmaite mordosklejki, czyli słodkie wódeczki rodzaju „Szary Brandys” (Cherry Brandy), „Kura Sro” (Couracao Orange) czy „Kakaja Szuja” (Cacao Choix). Niekiedy, od wielkiego dzwonu, gdy ktoś „nadziany” zlitował się nad biednymi studentami i zaprosił do stolika, szliśmy na całość. W przypływie szału zamawialiśmy nawet tzw. krzywe szyjki, jak np. „Kurwa Zje i Wypije” (Courvasier).
Śmiałe tańce, jakie odstawialiśmy na parkiecie, niejednokrotnie wzbudzały powszechny aplauz. Pewien stary kelner widząc nas tak rozbawionych powiedział: – To nie oni – to Baczewski* tańczy!
________________
* W języku potocznym fiutem albo czarnym, określano specjalną kiełbasę, oficjalnie nazywaną Blutwoszczem, chętnie spożywaną pod wódeczkę z racji jej oryginalnego smaku oraz niewygórowanej ceny.
* Słynna, przedwojenna wytwórnia wódek.

Archiwum