8 listopada 2017

Tak było pół wieku temu

Jerzy Borowicz

Dzięki życzliwości redakcji „Pulsu” w 2006 r. ukazała się moja książka pod tytułem „… dziś, tylko cokolwiek dalej”, w której znalazły się moje wybrane lekarskie wspomnienia.

Jednym z bohaterów był Zygmunt Ajewski. Pracowaliśmy w szpitalu „na Oczki”, on w I Klinice Chorób Wewnętrznych u prof. Orłowskiego, ja w Zakładzie Radiologii u prof. Leszka Zgliczyńskiego. Prawie codziennie mijaliśmy się na szpitalnym korytarzu, a często chodziliśmy na klatkę schodową, na papieroska. Byłem wtedy namiętnym palaczem. Między jednym dymkiem a drugim gadaliśmy o tym i owym. Zygmunt był znakomitym nefrologiem i gawędziarzem, często z jego wiedzy korzystałem. W klinice Zygmunta pracowała lekarka, która powodowała zwrot mojej głowy zawsze w jej kierunku. – Wiesz, Jurek
– powiedział Zygmunt – w klinice nazywamy ją „Bajadera”. Niestety, nie udało mi się „Bajadery” poderwać, mimo usilnych starań, ale żałość trwała krótko.

Starszym kolegą z kliniki był Wacek Drożdż, znakomity pulmonolog i niestrudzony bojownik antynikotynowy. Z Wackiem, jego żoną i synem oraz moją żoną spędzaliśmy wakacje nad Wigrami w Gawrych Rudzie. Choć nie byli zbytnio zabawowi, w przeciwieństwie do mnie, miło wspominam te chwile.

Ryszard Aleksandrowicz był kierownikiem Zakładu Anatomii Prawidłowej. Znałem go od kilkudziesięciu lat. Początkowo pracował jako chirurg w Szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze. Jego pierwsza żona, internistka, przychodziła go odwiedzać z wałówką śniadaniową. Jedli razem, patrząc sobie w oczy (wówczas się jeszcze kochali). Miłość skończyła się jednak szybko, śniadania również. Ryszard rozwiódł się z żoną i ożenił się ponownie z koleżankę z mojego roku. Ryszard był znakomitym chirurgiem, Basia foniatrą.

Do Zakładu Radiologii przy ul. Chałubińskiego przyjeżdżałem do pracy motorowerem marki Komar. Parkowałem pojazd na wewnętrznym podwórku. Z tyłu miałem zamontowany wiklinowy koszyk na drobne zakupy. Obok parkował swoim samochodem rektor Zgliczyński. Parkowali również nieco bogatsi ode mnie lekarze. Po skończonej pracy siadałem na swojego „smoka”. Podnosiłem klapę koszyka i znajdowałem w nim drobne pieniądze. Nie wiedziałem, kto jest tym filantropem. Okazał się nim rektor. Koledzy samochodziarze (głównie chirurdzy) nie chcieli być gorsi od rektora i też wrzucali mi do koszyka drobniaki. Czasami uzbierało się na paczkę papierosów (ekstra mocnych bez filtra).

Przyjaźniłem się z wieloma chirurgami, uczniami prof. Jana Nielubowicza, którzy na drzwiach jego gabinetu umieścili hasło „Szanuj szefa swego, możesz mieć gorszego”. Pracowaliśmy w jednym budynku. Tutaj chciałbym im wszystkim podziękować za przyjaźń, wiedzę, dobroć i koleżeńskość. Tradycją było, że po porannym obchodzie zbieraliśmy się na kawie w pokoju lekarskim. Najczęściej „parzycielem” był Bogdan Michałowicz, a odbiorcami Jurek Szczerbań, Renek Pomaski, Wojciech Rowiński, Janusz Wałaszewski, Mietek Szostek i Zbyszek Przetakiewicz oraz inni, którzy przychodzili do pokoju lekarskiego przypadkowo.

Przeważająca część moich przyjaciół, wspaniałych chirurgów, radiologów i innych specjalistów, już nie żyje. Ja żyję głównie wspomnieniami, martwię się trochę o przyszłość. Niestety, babcia Rozalia, która podtrzymywałaby mnie na duchu, nie żyje też.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum