7 września 2020

Milion – to statystyka

Michał Niepytalski

Mobilizacja instytucji państwowych i społeczne zainteresowanie jedną z jej gałęzi (ostatnio chorobami zakaźnymi) jest zjawiskiem nader pożądanym dla systemu ochrony zdrowia. Ale dlaczego inne choroby niż COVID-19 takiego zainteresowania nie budzą, skoro statystyki ich dotyczące są także przerażające?

A gdyby tak co tydzień pojawiały się komunikaty na temat raka: mamy 375 zdiagnozowanych nowych przypadków zachorowania na raka; w tym tygodniu zmarło na raka ponad 2 tys. osób, w tym 16 kobiet na raka piersi; w całym kraju na raka choruje ponad milion ludzi…” – niedawno wpis o takiej treści zamieściła na Twitterze Dorota Korycińska, prezes Ogólnopolskiej Federacji Onkologicznej.

Podkreślmy: statystyki dotyczące nowotworów są nieporównywalnie bardziej zatrważające niż informacje o liczbie zakażeń i ofiar epidemii koronawirusa w Polsce. Należy oczywiście zastrzec, że w żadnym stopniu nie wolno lekceważyć zagrożenia, jakie stanowi COVID-19, choć niestety takie porównania służą także koronasceptykom, czyli osobom podważającym zasadność obostrzeń epidemicznych albo w ogóle istnienie zagrożenia koronawirusem. Osoby te nie rozumieją prostej zależności – ofiar epidemii jest znacznie mniej właśnie dlatego, że z nią aktywnie walczymy. Nie tylko lekarze, ale także obywatele, przynajmniej ci, którzy rygorów sanitarnych przestrzegają. Stosowanie profilaktyki koronawirusowej jest więc dość powszechne, czego nie można powiedzieć o profilaktyce onkologicznej czy wielu innych chorób.

Nawiasem mówiąc, paradoks zatrważających statystyk, które nie przebijają się do społecznej świadomości, nie dotyczy wyłącznie chorób. Jeśli porównać liczbę ofiar epidemii np. z liczbą śmiertelnych ofiar wypadków drogowych, okaże się, że nie różnią się znacząco. Także i tu brakuje „profilaktyki”, bo nieprzestrzeganie ograniczeń prędkości jest na polskich drogach powszechne, a zbyt szybka jazda według policji zwykle stanowi przyczynę wypadku. A jednak informacje o statystykach drogowych pojawiają się z rzadka, przede wszystkim przy okazji długich weekendów, kiedy organizuje się wzmożone kontrole drogowe.

Zatem dlaczego tak się dzieje? Rzecz jasna nie wynika to z jakiejś tajemniczej chęci mediów i dziennikarzy do zaklinania rzeczywistości, do przekonywania, że świat jest bardziej różowy niż się wydaje. Wiadomo, że z reguły jest wręcz przeciwnie – obowiązuje stara zasada „krew na pierwszą stronę”. Dlaczego zatem krew ofiar wypadków drogowych czy nowotworów się nie przebija? Odpowiedź jest prozaiczna – bo mało kogo to interesuje. Znacznie bardziej skomplikowane jest wyjaśnienie, czemu tego zainteresowania brak.

Potwór w szafie

By to zrozumieć, trzeba przeanalizować, dlaczego właściwie koronawirus wzbudził tak ogromny lęk na świecie. Pojęcie to w globalnej świadomości pojawiło się na początku roku, kiedy z niepokojem przyjmowaliśmy informacje o rosnącej liczbie przypadków zachorowań i zgonów w Chinach. Potem z lękiem słuchaliśmy doniesień o pojedynczych zakażonych i zmarłych w innych krajach, coraz bliższych polskiej granicy. W końcu zaczęło nas ogarniać przerażenie, bo i w naszym kraju pojawił się COVID–19. Scenariusz jak z horroru. Faktycznie zadziałał efekt psychologiczny, wykorzystywany przez scenarzystów filmów grozy. „Gdy zdaje nam się, że czyha na nas potwór z szafy, ale czyha nie wiadomo gdzie, to lęk się nasila” – wyjaśniał na początku epidemii na łamach „USA Today” specjalista ds. komunikacji zagrożeń David Ropeik. Jego zdaniem to właśnie lęk przed nieznanym spowodował wiosną tego roku, że ludzie na całym świecie dali się wystraszyć. I nie ma w tym nic złego. Ów strach spowodował, że bardziej przestrzegaliśmy zasad bezpieczeństwa, do tego stopnia, że nawet zakaz wstępu do lasów (dziś wiemy, że nieuzasadniony) został wprawdzie uznany za absurdalny, ale nie spotkał się z masowym bojkotem.

Na początku epidemii nie tylko szary obywatel niewiele wiedział o niebezpiecznym wirusie, ale także rządy i naukowcy. Owa niepewność była widoczna w wypowiedziach publicznych. Nastrój podsycały media potęgujące chaos informacyjny spekulacjami np. na temat pochodzenia wirusa. Statystyki nowych zakażonych i zgonów były zapamiętywane niczym długości skoków Adama Małysza w najlepszych latach jego kariery sportowej. Dziś wzbudzają szersze zainteresowanie, wyłącznie jeśli w znaczący sposób różnią się od wcześniejszych. Naukowcy wciąż wiedzą o COVID-19 zbyt mało, by z nim skutecznie walczyć, lecz dla znacznej części społeczeństwa potwór już wyszedł z szafy, przywitał się i sprawia wrażenie całkiem niegroźnego współlokatora. Prof. Wojciech Kulesza, psycholog z Uniwersytetu SWPS, wyjaśnia, że mamy do czynienia ze zjawiskiem habituacji. „Działa to podobnie jak wskoczenie do zimnej wody – po chwili szok mija, gdyż przyzwyczajmy się do bodźca” – tłumaczy naukowiec.

Ile wart jest strach?

Uczucie strachu jest jednym z ewolucyjnych sposobów naszego przystosowania do życia w naturze. Lęk przed nieznanym chronił przed zapuszczaniem się w niezbadane zakątki pradawnej puszczy, przed błądzeniem w mroku, kiedy żerują drapieżniki. Współczesny lęk przed nieznanym także ma właściwości ochronne. Dlatego warto pracować nad jego wykorzystywaniem systemowym, by zwiększać zainteresowanie profilaktyką innych chorób. Zdaniem Wojciecha Kuleszy jednym z rozwiązań jest zmiana formy podawania liczby osób dotkniętych daną przypadłością. „Zamiast mówić, ile dokładnie osób umiera na jakąś chorobę, taką wiadomość można przekazać bardziej obrazowo – np. że zmarło tyle dzieci, ile mieści się w autobusie wiozącym je na wycieczkę – wyjaśnia. – Po drugie należy przedstawiać zagrożenia nie w sposób abstrakcyjny, ale taki, by ludzie uwierzyli, że ich także dotyczą”.

Takie rozwiązanie ma jednak krótkotrwałą skuteczność. Prof. Kulesza zauważa, że gdyby ktoś opracował uniwersalny model zmiennej narracji pozwalający uniknąć ciągłej habituacji, zasłużyłby na Nagrodę Nobla. Przykładem tych trudności jest trwająca od lat walka z uzależnieniem od papierosów. Cóż z tego, że na opakowaniach pojawiły się ostrzeżenia, iż palenie powoduje niezliczoną liczbę chorób, a potem także fotografie przedstawiające organy palaczy bądź ludzi umierających na choroby wywoływane przez substancje smoliste, skoro na dłuższą metę nie przyniosły znaczącego zmniejszenia liczby palaczy, a nawet pogorszenia subiektywnych odczuć względem nikotynizmu. Prof. Wojciech Kulesza przekonuje, że w tym przypadku zastosowanie znajduje także psychologiczna teoria opanowywania trwogi, a konkretnie jej część mówiąca o tym, że jeśli za bardzo się przestraszymy, to po prostu odwracamy wzrok. Zarówno fizycznie, jak i metaforycznie – udajemy, że zagrożenia nie ma.

Dlatego zarządzanie strachem, jeśli ma być konstruktywne, należy realizować z wyczuciem. Według wspomnianej teorii można bowiem opanować trwogę także w inny sposób – natychmiast zredukować ją działaniem. I tu ważna jest rola lekarzy. Jeśli mówią o zagrożeniu i wywołają lęk, muszą jednocześnie wskazać sposób, jak sobie z tym lękiem radzić– poddając się badaniom, podejmując terapię itd. Równie duże znaczenie ma to, czy osoba, która mówi o zagrożeniach, jest w tym wiarygodna np. przez własny stosunek do nich. „Przede wszystkim trzeba dawać przykład, a przecież nieraz sami lekarze i zarządzający państwem nie stosują się do własnych zaleceń” – podkreśla prof. Wojciech Kulesza. Trudno więc oczekiwać od pacjentów, by w takich sytuacjach traktowali owe zalecenia poważnie.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum