28 lutego 2014

Kolega z wojska

Maciej Wierzyński
Z Karolem Modzelewskim łączy mnie rok urodzenia i Studium Wojskowe Uniwersytetu Warszawskiego. W połowie lat 50. – trzeba dodać: ubiegłego wieku – tuż przed Październikiem, Karol, jako student historii, a ja, jako student geologii, raz na dwa tygodnie od siódmej rano podlegaliśmy obróbce przez musztrę. Jej celem było uczynienie z nas oficerów rezerwy Ludowego Wojska Polskiego.
Szefem Studium Wojskowego był pułkownik Sznepf, a oficerem, który zapadł mi w pamięć, bo wyróżniał się gorliwością w uświadamianiu nam, jak marnym jesteśmy materiałem na żołnierzy, kapitan Rucinski. Chyba już na pierwszych zajęciach bystre oko kapitana Rucinskiego wyłowiło mnie, mimo że stałem na szarym końcu w drugim szeregu. Kapitan zawołał w moim kierunku: – Wy tam, student! Co się tak uśmiechacie. Mnie wcale nie było do śmiechu, bałem się szczerze kadry szkoleniowej Studium Wojskowego. Oficerowie zatrudnieni w studium to byli głównie emeryci albo inne elementy, z którymi regularna armia nie wiedziała co zrobić, jednak dla mnie byli to przedstawiciele peerelowskiego aparatu przemocy, czyli według dzisiejszej nomenklatury – resortów siłowych. Wiadomo, do czego służą władzy resorty siłowe: mają przemówić społeczeństwu do rozsądku, kiedy wszystkie inne sposoby komunikowania się władzy z narodem zawodzą.
Zachowanie Karola wskazywało, że zupełnie się ich nie bał. Bardzo mu tego zazdrościłem.
Karol Modzelewski, mój kolega z wojska, jest autorem wydanej ostatnio autobiografii: „Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca”.
Przeczytałem ją, jak się to mówi – jednym tchem, a czytając, porównywałem swój życiorys z życiorysem Karola Modzelewskiego. Wyrośliśmy w różnych środowiskach, w różny też sposób przechodziliśmy przez te same epoki historyczne.
Karol Modzelewski jest jedną z najważniejszych postaci powojennej Polski. Uporczywym uczestnikiem politycznych buntów, które niczym kamienie milowe znaczyły historię PRL od października 1956 przez marzec 1968, aż po rewolucję „Solidarności”. Ilekroć wkraczał do działalności publicznej, robił to na całego i w rezultacie ponad osiem lat spędził w więzieniu. Stawia go to w ścisłej czołówce więźniów politycznych PRL – w epoce poststalinowskiej, w czasach gomułkowskiej małej stabilizacji, kiedy mało komu przychodziło do głowy się buntować. Kiedy jeszcze nie istniała opozycja, KOR, ROPCiO ani drugi obieg, Karol Modzelewski razem z Jackiem Kuroniem napisali „List otwarty do partii”. Dostali za to odpowiednio: trzy i trzy i pół roku więzienia. W tym czasie najodważniejszych stać było jedynie na „List 34”, którego autorzy w słowach oględnych protestowali przeciw ekscesom cenzury. Nie piszę tego, żeby pomniejszyć doniosłość manifestacji, jaką był „List 34”, ale żeby podkreślić odwagę Modzelewskiego i Kuronia. Ja sam, kiedy Kuroń i Modzelewski pisali swój list, byłem początkującym dziennikarzem w „Polityce”. Kuronia i Modzelewskiego podziwiałem, ale zupełnie nie wierzyłem w skuteczność tego, co robią. Byłem przekonany, że część świata, w której żyjemy, jest nieodwracalnie skazana na los sowieckiego satelity, imperium radzieckie będzie coraz potężniejsze, a wraz z nim trwać będzie ustrój realnego socjalizmu. Wszystko, na co można było liczyć, to przejściowe i krótkie odwilże, po których z powrotem partia przykręci śrubę. Przekonanie, że partię można nakłonić do głębokich reform – a tak sądzili autorzy „Listu otwartego” – wydawało mi się gruntownie sprzeczne z doświadczeniem.
Karol Modzelewski wychował się w rodzinie komunistycznej. Urodził się w Moskwie. Ojczym, którego traktował jak ojca, był ministrem spraw zagranicznych Polski Ludowej w latach 1947-1951. Karol, choć należał do kasty uprzywilejowanej, szybko dostrzegł sprzeczność między obietnicą zawartą w marksizmie a ponurą rzeczywistością. „Wszczęliśmy bunt przeciw systemowi z tego powodu, że deptał on w praktyce ideały, które w teorii głosił. Byliśmy (…) podobni do heretyków gotowych zwalczać Kościół w imię Ewangelii”.
Środowisko, z którego ja się wywodziłem, w partyjny Kościół ani marksistowską Ewangelię nigdy nie wierzyło. Ustrój panujący w Polsce od 1945 r. uważało za wrogi, narzucony siłą z zewnątrz. Zbudowany na fundamencie strachu, wzbudzanego przez policję polityczną. Ale wrogość do ustroju nie była równoznaczna z gotowością do otwartych aktów sprzeciwu. Andrzej Friszke tak opisuje środowisko, z którego wywodzili się marcowi „Komandosi”: „PRL była ich państwem, rodzice je współtworzyli i nim rządzili. Nie bali się aparatu władzy i jego przedstawicieli, przynajmniej do czasu, co wyróżniało ich wśród kolegów, którzy z niekomunistycznych domów wynieśli przestrogę, aby uważali i nie nadstawiali karku”. Pochodziłem z takiego domu. PRL nie była moim państwem. Mój odruch buntu i niezgody ograniczał się do marzenia, aby od PRL się uwolnić. Jak? Po prostu wyjechać. Zrealizowałem ten zamiar w 1984 r.
A jednak drogi moje i Karola Modzelewskiego skrzyżowały się jeszcze raz, tak jak kiedyś na Studium Wojskowym UW. Niedługo po Okrągłym Stole, kiedy Karol Modzelewski sprawował godność senatora, kierowałem warszawskim biurem Radia Wolna Europa. Przeprowadziłem z nim kilka wywiadów. Dziwił mnie krytyczny stosunek do reform Balcerowicza, ja byłem ich entuzjastą i nie rozumiałem, że człowiek, który chciał zmieniać system, nie sprzyja jego likwidacji.
A Modzelewski był po prostu konsekwentny. Był demokratą, cieszył się z wolnej Polski, ale Polska jego marzeń nie była Polską kapitalistyczną. Dla mnie reformy Balcerowicza były częścią ogólniejszego planu odzyskiwania przez Polskę podmiotowości. Miałem za sobą pięć lat pobytu w Stanach Zjednoczonych, podczas których zarabiałem m.in. jako taksówkarz, a moja żona trudniła się sprzątaniem. Była to twarda szkoła życia i zapewne przejście przez nią wyrobiło we mnie przekonanie, że każdy powinien odpowiadać za siebie. Za swoją przyjąłem amerykańską dewizę: co cię nie zabije, to cię wzmocni. Ale mój podziw dla Karola Modzelewskiego się nie zmienił. Polska byłaby lepsza, gdyby miała więcej takich ludzi jak Karol Modzelewski. Ale także takich jak Leszek Balcerowicz. Nie uważam, że możliwa jest synteza ich poglądów. Domyślam się nawet, że moi bohaterowie nie byliby szczęśliwi z ustawiania ich koło siebie. Uważam natomiast, że brakuje nam ludzi myślących niezależnie, prawych i niekoniunkturalnych.

Archiwum