29 czerwca 2014

Literatura i życie

Gdyby żył w czasach Fidiasza, to ten by niczego innego nie robił, tylko rzeźbił jego ciało – powiedziała kiedyś moja matka. „Trawka” nosił dumnie podniesioną głowę, miał grecki profil i piękną sylwetkę. Nieprawdopodobnie proporcjonalne ciało nie zawierało ani grama tłuszczu, a poza tym jego grację podkreślał ruch, kiedy pod nienagannie gładką skórą grały nawet pojedyncze włókienka mięśniowe.
Jurek Trawiński, gdyż o nim mowa, pochodził z zacnej ziemiańskiej rodziny. Rodziców stracił wcześnie, a cała rodzina w roku 1944 dostała kilka godzin na opuszczenie majątku pod Rykami, tak jak stała, z wyjątkiem paru gratów załadowanych na furę. Wychowywały go ciotki, które mieszkały obok nas, w parterowej willi. Brak rodziców i ciężkie czasy powojenne, które szczególnie boleśnie dotknęły ludzi z tzw. sfery, sprawiły, że – podobnie jak mojemu bratu Bogusiowi (a byli to nierozłączni przyjaciele od dziecka) – nie dane mu było zdać matury. Wrodzona smykałka do wszelkich jeżdżących maszyn i to, że już w szkole szalał na motocyklach, spowodowało, że przy samochodach znalazł pracę, którą zresztą lubił.
Był duszą każdego towarzystwa, gdyż dzięki talentowi aktorskiemu z małego wierszyka czy epizodu potrafił wyczarować cały spektakl, w którym grały dziesiątki różnorodnych postaci, przy czym niekiedy wszystkie naraz! Kiedy razem z Bogusiem zaczęliśmy muzykować, jeździł z nami na wszystkie imprezy, przez co niejednokrotnie popadał w konflikty ze swymi pracodawcami. O pracę nigdy zresztą się nie martwił, wszędzie przyjmowano go z otwartymi ramionami, bo za nim przybywali klienci i to tacy, co nigdy nie sprawdzają rachunków za naprawę samochodu! Gdy w czasie wakacji wyjeżdżaliśmy na paromiesięczne granie na Mazury – do Rucianego, Mikołajek lub Giżycka, Jurek rzucał pracę, by być z nami. On chyba był autorem słynnego powiedzenia: „Gdy praca przeszkadza ci w balowaniu – rzuć pracę!”.
Do pierwszych w Polsce prób przeszczepienia kości doszło we wczesnych latach 60. XX w. Przeszczepów dokonywano w klinice Grucy, a tymi, którzy dostarczali „towar”, byli asystenci kliniki: Antoni Patryn i ja. Zadanie wykonywaliśmy bardzo chętnie, a to dlatego, że praca miała miejsce, ze zrozumiałych względów, we wczesnych godzinach rannych (chodziło o świeże zwłoki) i była bardzo dobrze płatna. Wystarczy powiedzieć, że za jedno pobranie, chociaż nierzadko bardzo rozległe i trwające kilka godzin, otrzymywaliśmy po ponad 500 zł, co przy ówczesnych pensjach, wynoszących około 1500 zł, stanowiło niemały grosz. Ważne było również to, że o dodatkowym szmalu nie wiedziały nasze żony i radość z dopływu pieniędzy była ogromna, gdyż można je było bez obaw „pożytecznie przepuszczać”. Pobierania kości dokonywaliśmy zazwyczaj w pojedynkę, z asystującą instrumentariuszką. Naturalnie, mimo że pobieranie odbywało się w niecodziennych warunkach (w sali sekcyjnej w Zakładzie Medycyny Sądowej, położonym naprzeciw szpitala, tuż obok Domu Medyków, przy ul. Oczki), nie różniło się specjalnie od normalnej operacji, gdyż przeprowadzane było przy zachowaniu pełnej operacyjnej sterylności.

Marzec tego roku charakteryzował się dużymi skokami temperatury między dniem i nocą. W dzień grzało pięknie wczesnowiosenne słońce, z nastaniem zmroku przychodził solidny mróz, który warzył co wcześniejsze pąki drzew i powodował zamarzanie topniejącego śniegu na drogach. Jazda samochodem w nocy stawała się więc szczególnie niebezpieczna, zważywszy że wiele ulic w Warszawie wyłożonych było śliskim klinkierem lub kostką bazaltową. Po wyjątkowo mroźnej nocy z 30 na 31 marca ranek zapowiadał się piękny. Byłem w wyjątkowo dobrym humorze, ponieważ Antonio, który wcześnie udał się na sądówkę, zapowiadał zastrzyk pieniędzy, które tego dnia planowaliśmy szybko przepuścić w dobrym miejscu i w dobrym towarzystwie. Przerwa między operacjami się przedłużała, więc przebrałem się i wyszedłem z bloku operacyjnego, by skończyć pilny wypis pacjenta. W drzwiach oddziału dowiedziałem się od pielęgniarki, że na pierwszym piętrze, przy schodach, oczekuje mnie znajoma, domagająca się pilnego widzenia, gdyż sprawa jest bardzo ważna. Niczego nie przeczuwając, zszedłem. Przy oknie stała siostra Jurka, która już z dużej odległości wykrzyknęła:
– Nie zgadniesz, co się stało. Wcale nie zgadniesz!
Była to osóbka wielce egzaltowana, inaczej mówiąc, zwariowana, więc kiedy się wykrzyczała, dowiedziałem się, że Jurek zginął w nocy w wypadku samochodowym, na wiadukcie mostu Śląsko-Dąbrowskiego. Z dalszej opowieści wynikało, że poprzedniego wieczora został zaproszony do restauracji w Pałacu Saskim przez zaprzyjaźnionego klienta, któremu naprawił samochód. Kiedy rozpoczynali libację, było jeszcze ciepło i deszczowo.
W nocy nastał mróz, który momentalnie pościnał kałuże wody wypełniającej nierówną jezdnię. Do nieszczęścia może by i nie doszło, gdyby to Jurek prowadził samochód, z racji jego wprost nadludzkich umiejętności rajdowych. Niestety, prowadził właściciel, który nie utrzymał auta na oblodzonym łuku wiaduktu. Ofiar było kilka i wszystkie krzyczały, z wyjątkiem Jurka. Kiedy nadjechała milicja i pogotowie, z natury rzeczy w pierwszym rzędzie zajęto się krzyczącymi. Jurek nie krzyczał! Nakryto go przeto gazetą, gdyż uznano za zmarłego, i przewieziono do piwnic Zakładu Medycyny Sądowej przy ul. Oczki.
Milicja, nie mogąc odnaleźć byłej żony Jurka, powiadomiła siostrę, polecając natychmiast się zgłosić na ul. Oczki, w celu identyfikacji zwłok.
Poprosiłem któregoś z kolegów o przeprowadzenie kolejnej operacji, przebrałem się do wyjścia, żeby pójść z Basią do Zakładu Medycyny Sądowej przy Oczki, kiedy zauważyłem wchodzącego po schodach przyjaciela. Antonio wracał właśnie z sądówki. Głęboko zamyślony, powoli i jakoś nazbyt rozważnie stawiał kroki, jakby wcale nie chciał wejść na nasz oddział. Kiedy mnie zobaczył, skinął, byśmy podeszli do okna. Tam powoli, jakby z trudem formułując myśli, powiedział:
– Od różnych ludzi, podobnie zresztą jak ty, pobierałem już kości, ale od takiego pięknego chłopca jeszcze nigdy. Ale nie to jest najważniejsze. Wyobraź sobie, nieboszczyk miał tylko złamaną kość udową i niewielkie stłuczenie kości. Jednak nie pozwala mi jeszcze teraz dojść do siebie fakt, że jego mięśnie były ciepłe!
W jednym momencie połączyłem obie sprawy!
– Zawracaj – powiedziałem – i chodź ze mną na Oczki!
Kiedy weszliśmy do sali sekcyjnej, odciągnąłem włosy i odpreparowaną skórę czaszki zakrywające twarz zmarłego. Była to piękna twarz „Trawki”!
Już nie wróciliśmy tego dnia do kliniki. Bez jednego słowa zawróciliśmy i udaliśmy się najbliżej restauracji, czyli do Dzika*, skąd późną nocą odebrali nas koledzy z kliniki, powiadomieni przez znajomych kelnerów.
Nasz przyjaciel, mimo urazu głowy, prawdopodobnie żył! Nie ratowano go dlatego, że nie krzyczał ani się nie ruszał, więc pogotowie zajęło się pozostałymi ofiarami wypadku. Umarł dopiero na skutek wstrząsu i wychłodzenia organizmu, kiedy porzucono go w nocy w przedsekcyjnej piwnicy Zakładu Medycyny Sądowej przy Oczki.
Potwierdzenie, że tego rodzaju przypadki się zdarzały, stanowi opowieść doktora Tadeusza Mickiewicza, jednego z pierwszych moich tutorów w klinice profesora Łukasika. Doktor Mickiewicz zaraz po wojnie, będąc młodym lekarzem, odrabiał służbę w KBW, czyli w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego, zbrojnym ramieniu partii – jak mówili złośliwi.
Pewnego razu w jednej z podkarpackich wsi odbywało się wesele, które staropolskim zwyczajem nie mogło się obejść bez awantury, czyli dochodzenia zapomnianych krzywd i wyrównywania rachunków sąsiedzkich.
Ponieważ wesele się przedłużało, wzrastała liczba rannych i zabitych (!). Interweniująca milicja, nie mogąc opanować przenoszących się na sąsiednie wsie bijatyk, wezwała na pomoc wojska KBW. – Kiedy przyjechaliśmy – opowiadał doktor – już było po wszystkim i zapanował spokój. Co więcej, nie było żadnych rannych i właściwie to nie miałem nic do roboty. Wszyscy poranieni rozpierzchli się i pochowali – po stodołach, stogach i sąsiekach, ze strachu przed odpowiedzialnością, gdyż były ofiary śmiertelne. Szedłem sobie główną drogą we wsi i zobaczyłem na poboczu kilka ciał ponakrywanych gazetami. Trzymający wartę żołnierz powiedział: „Melduję, panie poruczniku, że to są zabite”. Kiedy zatrzymałem się obok, by przypalić papierosa, ze zdumieniem spostrzegłem, że „Trybuna Ludu”, pokrywająca twarz jednego „z zabitych”, regularnie faluje do góry i na dół.
Nakazałem pozdejmować gazety i okazało się, że w rzędzie kilkunastu „zabitych” znajduje się kilku żywych!
Po prostu nie krzyczeli, więc potraktowano ich rutynowo!

Archiwum