7 grudnia 2006

Strach się bać

Sieć funkcjonuje w naszej ochronie zdrowia jak mantra. Magiczne i niemal święte słowo, które ma uzdrowić rynek szpitali publicznych, czyli odebrać prawo do egzystencji placówkom złym, a dobrym dmuchnąć wiatr w żagle. Kolejni ministrowie zdrowia łudzili nas (niewykluczone, że siebie również) planami stworzenia takiej sieci, a media chętnie wierzyły w ich zaklęcia, snując już wizje zamykania szpitali przy wtórze przykuwających się do klamek pracowników i pacjentów. Sieć szpitali niezmiennie działa na wyobraźnię, jakby chodziło o wycięcie w pień co drugiego zakładu, byle oczyścić teren i mieć problem z głowy (jeśli brakuje pieniędzy na kontrakty i pensje, to ograniczmy grono wyciągających po nie ręce – cóż za cudownie prosta recepta!). Nie od dziś twierdzę, że gdyby w szpitalach nie było chorych i nie wystawaliby w kolejkach do lekarzy, problem reformy ochrony zdrowia szybko sam by się rozwiązał. Ale, niestety, nie żyjemy w świecie wirtualnym ani tak idealnym, by wszyscy pacjenci posłuchali wróżek i zechcieli leczyć się u uzdrowicieli; swoją drogą na tym rynku nikt nie chce limitować dostępu, a pieniądz posłusznie idzie za pacjentem…
Obecne kierownictwo resortu z werwą zabrało się do przygotowywania zasad tworzenia sieci i obiecało, że powstanie ona na pewno. Oczywiście pod jednym warunkiem: jeśli pozwolą na to władze samorządowe. Ciekawe, czy pozwolą… Szpital w polskim systemie administracyjnym pełni „od zawsze” kuriozalną rolę placówki powiatotwórczej, a to oznacza, że jego położenie w granicach powiatu uznawane jest za punkt honoru:
dla mieszkańców, władzy, lokalnych elit medycznych. Choćby do sąsiedniego szpitala trzeba było jechać 15 km niezłą drogą, to fakt posiadania doktora u siebie stanowi dla mieszkańców wystarczający powód, by bronić „swoich” murów przed likwidacją. Nawet jeśli pieniądze, które dziś przejada taki szpitalik, miałyby zostać wykorzystane na remont drogi przyspieszającej podróż pacjentów do lepiej wyposażonego ośrodka – nikogo to nie przekonuje. I tak jest od lat. Dlatego dziwię się, na czym minister zdrowia opiera nadzieję, że jeśli w ogóle Sejm przyjmie w przyszłym roku odpowiednią ustawę – społeczeństwo potulnie zgodzi się na wypełnianie jej rygorów.
Można oczywiście założyć, że tak jak było to niedawno w przypadku zakładów „Jelfy”, premier rządu złoży gospodarską wizytę w terenie, pogrozi palcem i zadecyduje o zamknięciu szpitala. Może na tym właśnie polega funkcjonowanie IV RP, a na czym się dotąd nie poznałem? Tak czy inaczej, rozumiem wysiłki Ministerstwa, że chce wreszcie uporządkować ten rynek i sprawić, by pieniądze, które idą na nasze leczenie, były wydawane racjonalnie (co nie jest możliwe, gdy Fundusz musi dzielić biedę po równo). Ale to nie ze złotoustych obietnic mamy rozliczać ministra, tylko z efektów jego pracy. Ciekawe, na jakie konto będziemy mogli wpisać sieć? Ü

Paweł Walewski
Autor jest publicystą „Polityki”

Archiwum