21 kwietnia 2008

Moim zdaniem – Koleżeństwo

Coraz częściej słyszy się o aroganckim i niestosownym zachowaniu oraz braku szacunku młodszych kolegów lekarzy w stosunku do ich starszych nauczycieli – mistrzów, ludzi, którzy większość swojego życia poświęcili nauczaniu zawodu kolejne generacje medyków. Czy jednak zdołali młodzież lekarską wychować?

Przysięga Hipokratesa, obowiązująca, jak się okazuje, starsze generacje lekarzy, mówi m.in.:
– Czcić będę na równi z rodzicami swoimi nauczyciela mego zawodu.
– Będę prowadził jednakowe z nim życie.
– Podzielę się z nim każdą rzeczą, której będzie potrzebował.
– Męskie potomstwo jego uznam za swych braci.

Byłem, niestety, kilka razy świadkiem, jak wybitny przedstawiciel polskiej medycyny błąkał się po korytarzu szpitala klinicznego, zbywany przez młodszych kolegów (błędnymi zresztą informacjami). Znany mi jest fakt, że lekarz, czterdziestoparoletni chirurg, przebył zawał serca. Kiedy zapytał prowadzącego go kolegę z jednego roku studiów, ba, z tej samej grupy studenckiej, czy przewiduje się kontrolę jego stanu kardiologicznego, otrzymał wizytówkę z adresem (sic!) gabinetu prywatnego tegoż kolegi i informacją o cenie za wizytę.
Szokuje w tych zachowaniach to, co bywa nazywane urynkowieniem wartości – wszelkich wartości. W powodzi spraw, w sytuacji walki lekarzy o byt – zbyt często zapomina się o nauczycielach, kolegach lekarzach, ich potrzebach i złych dniach.

W czasach PRL-u krążyło takie powiedzenie: „Do pełnego wykształcenia człowieka radzieckiego jest potrzebny dyplom wyższej uczelni i… kilka lat łagru”. Dzisiaj powiedzenie to można by zmodyfikować dla potrzeb naszego środowiska: „Do pełnego wykształcenia współczesnego polskiego lekarza jest potrzebny dyplom i kilkudniowy co najmniej pobyt na oddziale intensywnej opieki kardiologicznej”.
Nie chodzi o to, co masz w garażu, młody lekarzu, ale pamiętaj o tym, że pewnego dnia będziesz również pacjentem. Wtedy, młodzi przyjaciele, poznacie wszelkie „uroki” swojego zawodu i będziecie mieli czas na głębsze przemyślenia.

Zakończę te smutne przemyślenia fraszką: „Przychodzi lekarz do młodszego lekarza. A jakaż to do mnie sprowadza zaraza?”.

Jerzy BOROWICZ

Archiwum