6 czerwca 2008

W pętach mitu

Demony odżyły. Prywatyzacja to dyżurny temat, który pojawia się w mediach i na politycznych salonach niczym diabeł rogaty, zawsze wtedy, gdy trzeba wywołać poruszenie. Bez specjalnego wysiłku i finezji ze strony podjudzaczy, bo na prywatyzacji w Polsce od lat ciąży odium grzechu, więc łatwo nią ludzi wystraszyć. Niech się boją, może z tego strachu przestaną się leczyć? Z niejasnych dla mnie powodów prywatyzacja w ochronie zdrowia definiowana jest w Polsce w kategoriach wyłącznie moralnych, w zupełnym oderwaniu od ekonomii. Jakby ktoś miał brać na siebie wielką winę za to, że chce być prawdziwym gospodarzem. I jeszcze mieć z tego zysk… Ale tu wkraczamy na drugą niebezpieczną rafę, bo Polacy o zysku w ochronie zdrowia też nie chcą słyszeć. Chcieliby się za to leczyć w doskonale wyposażonych szpitalach, jeść na obiad frykasy zamiast przypalonej zacierki, dochodzić do zdrowia w jednołóżkowych pokojach, ale za jakie pieniądze miałby ten cud nastąpić – nad tym nikt się nie zastanawia. Na mało istotny detal, że bez zysku trudno myśleć o unowocześnianiu szpitali i rozwijaniu ich działalności, też mało kto zwraca uwagę. Może garstka zapaleńców STOMOZ, którzy wiedzą, na czym polega zarządzanie. Przeciwnicy prywatyzacji nie dostrzegli, że po kilkunastu latach rozwijania gospodarki rynkowej ochrona zdrowia pozostała w Polsce reliktem z poprzedniej epoki, w której fantastycznie konserwują się układy i prywatne imperia, najbardziej zainteresowane tym, by móc żerować na publicznym majątku. Czy zauważyli Państwo, że hipokryci najgłośniej krzyczą, by trzymać placówki medyczne od prywatyzacji z daleka?

Są szpitale doskonale funkcjonujące w obecnej formule publicznej, ale dziwnym trafem zarządzane są silną ręką, jakby należała ona właśnie do prywatnego właściciela. Tam, gdzie go brakuje albo dyrektor wraz z całym personelem nie czuje się gospodarzem, wszystko rozłazi się w szwach. Morał jest dość oczywisty: to nie szyld ani ustawa dekretują pozycję placówki na rynku, lecz zatrudnieni w niej ludzie. Jeśli uda się ich dostatecznie zniechęcić i wystraszyć – co obserwuję w Polsce z narastającym przerażeniem – pozostaną puste mury. Już nie tylko bez lekarzy i pielęgniarek, ale także bez odpowiedzialnych dyrektorów. Wtedy dopiero łatwiej będzie przekształcić taki szpital w hotel lub salon odnowy, przed czym dziś ochoczo ostrzegają obrońcy status quo. Im dłużej będą trwały polityczne przepychanki, tym szybciej zrealizuje się ten najgorszy scenariusz.

Politykom dobrze na razie wychodzi nie walka z mitami, tylko podsycanie mitów. Nie widzę w Sejmie wspólnej troski o to, by niezbędne przekształcenia własnościowe przeprowadzić roztropnie, dla dobra pacjentów. Platforma Obywatelska szybko usunęła z szeregów posłankę Sawicką. Ale miejsce po niej nie zostało puste w żadnej partii.

Paweł WALEWSKI
Autor jest publicystą „Polityki”

Archiwum