24 kwietnia 2009

Profesor Edward Rużyłło – Życiorys na dwa życia

(cz. I)

Zapytany, czy należy się w życiu kierować emocjami, czy rozumem, Profesor Edward Rużyłło odpowiedział: „Jednym i drugim w równym stopniu”.
Stosując tę zasadę, rozszerzył obszary swojej aktywności tak, że wystarczyło jej na 100 lat życia.

Fascynacja wojskiem pojawiła się u Niego zapewne już w dzieciństwie – pochodzący z Galicji ojciec służył w armii austriackiej. Po maturze u Władysława IV wybór Szkoły Podchorążych Sanitarnych równocześnie ze studiami medycznymi wydawał się oczywisty. Każde studenckie wakacje Edward Rużyłło spędzał na obozach wojskowych.
We wrześniu 1939 r., jako dowódca plutonu 13. kompanii sanitarnej 24. Dywizji Piechoty Armii Karpaty, odbiera rozkaz dowództwa: wycofać się na Węgry. W obozie jenieckim w Komarom oficerowie zastanawiają się, jak uratować dwa sztandary pułkowe. Trzeba je przewieźć do ambasady polskiej w Budapeszcie – decydują. Dr Rużyłło zgłasza się na ochotnika. Wyczekałem stosownej chwili, gdy w bramie zamiast czterech wartowników był tylko jeden. Sztandary miałem pod płaszczem. Schroniłem się w krzakach, czekając do zmroku, potem ruszyłem w kierunku stacji kolejowej. Gdy mijałem kościół, postanowiłem zaryzykować i poprosić księdza o nocleg. O świcie jedzie pustym pociągiem do Budapesztu. Nikt nie zainteresował się oficerem w polskim mundurze. Dociera do ambasady, przekazuje sztandary i dopiero w drodze powrotnej wpada w ręce żandarmów. Po trzech tygodniach aresztu odwożą go do obozu. I znów jest areszt.
Najgorsza była dla dr. Rużyłły bezczynność. Wieści o organizowaniu pomocy w ucieczkach na Zachód Go uskrzydlają. W ubikacji było pod sufitem małe okienko bez krat, na wysokości kilku metrów od ziemi. Skręciłem sznur z prześcieradeł, jednak od ziemi dzieliły mnie jeszcze jakieś trzy metry. Skoczyłem. Stłukłem kolano, ale mogłem iść. Na spotkanie z przewodnikiem z ramienia ambasady eskortującym uciekinierów stawia się jeszcze dwóch Polaków. Zmierzają ku granicy z Chorwacją. Przepływają rzekę, jadą pociągiem. Brnąc po kolana w błocie, w którym dr Rużyłło gubi but, docierają do stacji kolejowej po chorwackiej stronie. Patrol miejscowej policji zawraca na ich widok. W otrzymanych w konsulacie polskim w Zagrzebiu tenisówkach dr Rużyłło będzie chodził aż do grudnia. W Splicie 3 km za portem czeka łódka, którą dopływają do greckiego statku towarowego. Po trzech dniach są w okolicach Marsylii, w obozie ewakuacyjnym dla polskiego wojska. W pociągu do Paryża poczułem się nareszcie wolnym człowiekiem – z dowodem tożsamości, biletem i perspektywami na przyszłość.
Następnym etapem jest Bretania: obóz wojskowy w Coëtquidan, potem centrum szkolenia sanitarnego w Combourg, gdzie dr Rużyłło jest szefem kompanii. W maju 1940 r., podczas niemieckiej inwazji na Francję, Polacy zostają ewakuowani na południe. Jechaliśmy samochodem w kilkanaście osób, reszta pojechała pociągiem. Chcieliśmy się dostać na statek, który odpływał właśnie do Anglii, ale władze francuskie nie wpuściły nas na pokład. Mieliśmy szczęście, bo ten statek został zatopiony przez Niemców. Zabrał nas brytyjski tankowiec. Spaliśmy w hamakach, a załoga dzieliła się z nami jedzeniem.
W Plymouth wszystko funkcjonowało normalnie, jakby nie było wojny. Oczekiwano na nich. Na dworcu kolejowym otrzymali kartki z numerami miejsc oraz torby z jedzeniem na drogę. Pojechaliśmy do Szkocji, do obozu ewakuacyjnego dla polskiego wojska. W pobliżu rzeki i lasu rozstawiono kilkanaście namiotów, przed każdym stał stary Szkot z halabardą.
Dr Rużyłło trafia do organizującej się w Forfar 10. Brygady Kawalerii Zmotoryzowanej gen. Maczka, jako zastępca szefa sanitarnego. Na kwaterze spotyka znajomego z warszawskiego Szpitala Dzieciątka Jezus, dr. Antoniego Fidlera, który wciąga Go do pracy w Szpitalu Uniwersyteckim w Edynburgu. Wkrótce jednak dowództwo upomina się o dr. Rużyłłę i wysyła na 9 miesięcy do Wyższej Szkoły Wojennej w Eddleston. Po jej ukończeniu, już w stopniu kapitana, zostaje przeniesiony do Brygady Spadochronowej gen. Sosabowskiego. Podczas ćwiczeń spadochronowych nad Manchesterem podwinął mi się spadochron i cudem wylądowałem na kępie drzew. Skończyło się to złamaniem kości goleni i poważnymi obrażeniami całego ciała. 3 miesiące spędziłem w szpitalu, a wypadek pozostawił trwałe ślady: cechy zaniku mięśniowego i bezwładu lewej nogi. W szpitalu wpada dr. Rużylle w ręce amerykańskie czasopismo, które ogłasza konkurs na scenariusz filmowy. Niewiele myśląc, łapie za pióro. Za materiał do dwóch scenariuszy służą wydarzenia, które rozgrywały się przed wojną na Śląsku i na Mazurach – skomplikowane i bolesne relacje społeczno-polityczne. Pisząc, zapomina o bólu, a przymusowe unieruchomienie staje się łatwiejsze do zniesienia.
Jest rok 1944. Dywizja pancerna gen. Maczka walczy pod Falaise. Dr Rużyłło, który musiał się rozstać ze spadochroniarzami, dołącza do niej tuż przed granicą belgijską. Najpierw jest serdeczne powitanie polskiego wojska w Brukseli, potem szał radości w Holandii. „Dziękujemy wam, Polacy” – piszą na ulicach mieszkańcy wyzwolonej przez żołnierzy gen. Maczka Bredy. Po wojnie wystawią tu Polakom pomnik, a gen. Maczek zostanie honorowym obywatelem miasta.
W listopadzie 1944 r. dr Rużyłło jedzie do Szkocji organizować kompanię sanitarną 2. Dywizji Polskich Grenadierów. Ale wojna się kończy i przed Doktorem pojawia się dylemat: wracać do kraju czy ściągać rodzinę do Szkocji?

Cdn.

Autoryzowane wypowiedzi prof. Edwarda Rużyłły pochodzą z tekstu E. Dobrowolskiej „Recepta na życie”, w cyklu „Sagi rodzinne” („Puls” nr 10/2003).

Ewa DOBROWOLSKA

Archiwum