19 października 2010

Polak w Arabii

Małgorzata Skarbek

Wielu polskich lekarzy pracuje w niezwykłych miejsca, w odległych krajach.
Niewielu chyba jednak w egzotycznych. Marek Karaś, lekarz dentysta z Warszawy, większość zawodowego życia spędził w Emiratach Arabskich.

Stomatologię na AM w Warszawie ukończył w 1981 roku. Jego zainteresowania koncentrowały się wokół chirurgii szczękowej. Toteż gdy po powrocie z obozu wojskowego otrzymał od – wówczas jeszcze doktora – Janusza Piekarczyka propozycję pracy na oddziale chirurgii szczękowej w szpitalu przy ulicy Lindleya, uznał to za spełnienie marzeń.
– Oficjalna data rozpoczęcia pracy: 1 listopada, nie brzmi zbyt zachęcająco, ale nie zaważyła na mojej karierze – wspomina Marek Karaś.
W 1983 r. zrobił specjalizację z chirurgii stomatologicznej, w 1987 r. – II stopień z chirurgii twarzowej (wtedy obowiązywała taka nazwa). Wszystko wskazywało, że na trwałe związał się z pracą w Akademii, gdy zupełnie nieoczekiwanie w grudniu 1988 r., w czasie urlopu w Dubaju, dostał od tamtejszych władz propozycję zorganizowania od podstaw oddziału chirurgii twarzowo-szczękowej w dubajskim, państwowym szpitalu. Tamtejsze władze postawiły mu jeden warunek – aby zaczął tę pracę od razu.
Propozycja była egzotyczna, a wyzwanie ogromne. Opieka medyczna w tej dziedzinie w Dubaju nie istniała, złamania twarzy leczyli ortopedzi. (Efekty ich pracy dr Karaś poprawiał przez lata). Dr Karaś nie miał żadnego doświadczenia w pracy z Arabami, nie znał ich mentalności – a jednak się zdecydował. Miał 8 lat pracy w zawodzie, formalne i praktyczne kwalifikacje, podjął więc wyzwanie.
– Dochodził jeszcze jeden aspekt – Polska w 1988 r. to była szarzyzna i trudna sytuacja ekonomiczna – wspomina dr Karaś. – Ja wprawdzie miałem szczęśliwe życie rodzinne (byłem 4 lata po ślubie i miałem dwuletniego synka), które rekompensowało w jakimś stopniu to, co działo się wokół, ale Dubaj już wtedy był u nas synonimem raju. Pojechałem więc – jak Indiana Jones – po sławę i pieniądze do Dubaju. Nie jestem pewien, czy mi się udało uzyskać jedno i drugie. Sławę w jakimś lokalnym zakresie może tak, pieniądze zdecydowanie nie – dodaje żartobliwie.
Zwolnił się z pracy. Na Akademii bezpłatny urlop nie wchodził w grę, bo kontrakt startowy w Dubaju opiewał na 2 lata, z automatyczną opcją przedłużenia go o 6 miesięcy.
Dubaj jest jednym z 7 państw, tworzących Zjednoczone Emiraty Arabskie, które wtedy, w 1988 r., miały niecałe 20 lat historii. Dlatego niektóre elementy infrastruktury społecznej, w tym i ochrony zdrowia, były dopiero tworzone.
Istniały 3 szpitale – jeden o dobrej renomie, ale technologicznie podupadający i 2 nowoczesne, doskonale wyposażone. Liczba i różnorodność zabiegów we wszystkich specjalnościach była ograniczona.
Organizacja oddziału była trudna. Dr Karaś rozpoczął od stworzenia zespołu. Przyjmował lekarzy z Departamentu Dentystyki – takich, którzy mieli pojęcie jak założyć szef. Kadry całego szpitala były międzynarodowe – dominowali Arabowie, ale nie miejscowi, a z sąsiednich krajów. Odsetek miejscowych lekarzy był i jest niewielki – ok. 10 proc.
W dubajskiej służbie zdrowia pracowało wówczas 5-6 Polaków, w tym 2 chirurgów pediatrów. A także Sudańczyk po krakowskiej AM i z żoną Polką. W Krakowie zrobił specjalizację z chirurgii i wraz z kolegą stworzyli w Dubaju chirurgię dziecięcą. Polska medycyna ma tam dobrą opinię.
Sprzęt już był zgromadzony, wcześniej używany przez ortopedów, neurochirurgów, laryngologów.
Organizacja szpitala w tamtym regionie wygląda inaczej niż u nas. Są oddziały kobiece i męskie, na których leżą pacjenci ze wszystkimi chorobami. Ma to wady, ponieważ na jednej sali leżą np. pacjenci z infekcjami i z oparzeniami. A do tego tłumy odwiedzających, którzy obok łóżek jedzą i śpią. Szpital jest utrzymywany w czystości. Ale tłum wnosi zarazki.
– Ryzyko zakażeń wewnątrzszpitalnych jest ogromne, a jednak jest ich mało – mówi dr Karaś. – Tłumaczę to większą odpornością tamtych ludzi, przyzwyczajeniem organizmów do złych warunków higienicznych, nawet do brudu.
Początkowo wszyscy się wtrącali do planów nowego lekarza: dyrektor, jacyś ważni dygnitarze.
A najwięcej kłopotów przysparzali ortopedzi. Starał się mieć z nimi stosunki pokojowe, jednak doszło do kłótni. Poprosił: – Ja nie wtrącam się w wasze operacje, proszę o to samo. To ja wiem, jak leczyć twarz. Jeżeli operujemy razem, to według mojej propozycji, albo robicie to beze mnie.
Inny problem to częste skierowania na leczenie za granicą. Kiedyś odmówił podpisania zgody na takie leczenie banalnego przypadku – wznowy łagodnego guza. Szefowi dubajskiej służby zdrowia argumentował, że wysyłanie tak prostego przypadku jest wstydem dla szpitala. On z kolei tłumaczył to stosunkami miejscowymi – z takim chorym wyjeżdża cała rodzina, robiąc sobie wycieczkę. Rząd płaci za bilety, hotele, jeszcze daje kieszonkowe.
Dość szybko udało się stworzyć dobry oddział, będący częścią departamentu stomatologii, ale pracujący samodzielnie. Wiedza o jego istnieniu rozchodziła się szeroko, mieli coraz więcej pacjentów kierowanych z różnych stron.

Po 5 latach dr Karaś rozstał się ze Dubajem z powodów ambicjonalnych – na wyższe stanowisko przyjęto młodego lekarza po medycynie ukończonej w Anglii. Choć wszyscy, łącznie z dyrektorem generalnym namawiali go do zostania, odszedł i tym również zapisał się w historii placówki.
Zaraz po powrocie do Polski dostał następną propozycję, tym razem z Federalnego Ministerstwa Zdrowia Emiratów – zorganizowania chirurgii szczękowej w innym emiracie. Wybrał Szardżę, oddaloną od Dubaju o 20 km. W Szpitalu im. Rodziny Panującej zaczął znów od zera. Z dużymi kłopotami, bo z obietnic dostarczenia ludzi i sprzętu niewiele się zmaterializowało. Początkowo operował więc tak, jak robiono to w latach 60. Wkrótce jednak i tutaj oddział stał się dobrą placówką. Sprawne jego funkcjonowanie to m.in. efekt dobrej współpracy z pewną hinduską pielęgniarką – podporą i filarem zespołu, która zajmuje się wszystkimi sprawami poza operowaniem.
Siedmioosobowy zespół wykonuje pełny zakres zabiegów chirurgii szczękowej: złamania, nowotwory, zabiegi upiększające. Operuje się tu ok. 110 złamań twarzy rocznie.
Dr Karaś chwali swoich asystentów: – Zdolna młodzież, operują pod moim okiem. Nie wszystko, ale wiele. Muszą to robić, bo nikt nie nauczył się chirurgii od patrzenia.
Właśnie nauczanie stało się od pewnego czasu pasją dr. Karasia. Kilka lat temu na tutejszym uniwersytecie, należącym do szejka, otwarto kierunek dentystyczny. Dr Karaś jest profesorem w niepełnym wymiarze godzin, status niespotykany w Polsce. Jest też członkiem Rady Wydziału Medycznego Uniwersytetu w Szardży. W tym roku, po 5 latach nauki, pierwszych 60 absolwentów stomatologii otrzymało dyplomy. Następny rocznik jest 2 razy liczniejszy.
Dr Karaś prowadzi także zajęcia ze studentami medycyny, którym w ramach chirurgii ogólnej przekazuje wiedzę o twarzy. To jego pomysł, bo doświadczenia wskazują, że lekarze boją się zajmować twarzą pacjenta. Wynika to z niewiedzy. Zaproponował rektorowi prowadzenie krótkiego kursu z tego zakresu.
– Moi studenci są zafascynowani chirurgią, może dlatego że poświęcam im czas – mówi dr Karaś. – Obecność studentów przedłuża pracę, ale pamiętam powiedzenie prof. Leszka Krysta: „studenci są naszą racją bytu”. Staram się uczyć, nawet ograniczając liczbę pacjentów, aby studenci mogli wszystko zobaczyć, zrozumieć, dotknąć. Ze względów religijnych nauka odbywa się tylko na fantomach, nie mamy prosektorium.
Dr Karaś mieszka w Emiratach z rodziną – żoną Danutą i dwójką dzieci: Pawłem i Jackiem. Właśnie synowie są prawdziwymi beneficjentami tego wieloletniego pobytu. Mieli kolorowe, szczęśliwe dzieciństwo, znają kilka języków, skończyli pałacową szkołę średnią o wysokim poziomie nauczania. Starszy obecnie studiuje medycynę w Polsce.
Dr Marek Karaś był jednym z gości Kongresu Polskiego Towarzystwa Chirurgii Szczękowo-Twarzowej. Wygłosił wykład pod tytułem: „De metamorfoses chirurgie man facialis”, który można tłumaczyć dwojako: Zmiany w chirurgii twarzowo-szczękowej, albo: Zmiany dzięki chirurgii twarzowo-szczękowej.
– Zaadresowałem mój wykład do młodych kolegów – mówi dr Karaś. – Starałem się przekazać myśl, że jesteśmy wyjątkową specjalnością, zajmujemy się pacjentem od urodzenia do śmierci, możemy robić coraz więcej dzięki rozwojowi wiedzy, nauk podstawowych i technologii. Moim zamysłem było pokazanie normalnych, choć może rzadziej spotykanych przypadków, np. noworodka urodzonego z zębami (w Emiratach widzę to często). Przedstawiłem kilka własnych zabiegów, np. na dziecku urodzonym z kraniosynostozą, któremu w wieku 9,5 miesiąca zrobiłem kranioplastykę, bo pojawiły się zaniki mózgu. Potem wykonano jeszcze szereg zabiegów: zlikwidowanie rozszczepu podniebienia, zamknięcie rozszczepu powiek, poprawienia uszu. Dziewczynka będzie wymagała następnych operacji, ale i ona, i jej matka są niezmiernie szczęśliwe. Takie sytuacje motywują do zajmowania się medycyną. Innym przykładem jest pacjent, któremu zrekonstruowałem twarz, wiedząc, że ma 6 miesięcy życia przed sobą. Z powodu agresywnego nowotworu wykonano resekcję połowy żuchwy z węzłami chłonnymi, a potem pacjent otrzymał chemioterapię. Miał przerzuty do płuc. Namawiano mnie do zaniechania zabiegu. Ale nie odstąpiłem. Rok później wykonałem kilkustopniową rekonstrukcję. Pacjent wrócił do pracy, po 2 latach wyjechał do domu do Indii.
Za rok będę obchodził 30-lecie pracy. Ten długi staż nauczył mnie dzielić się doświadczeniami. Obserwując stażystów i studentów wiem, że nie robię tego nadaremnie. To jest radość chirurga i nauczyciela.

Archiwum