18 lutego 2011

Pro Memoria

Hanna Jolanta Kuryłowicz-Zamecka
1935-2010

Z głębokim bólem zawiadamiany, że 25 grudnia 2010 r. zmarła nasza najukochańsza Matka i Babcia – Hanna Jolanta Kuryłowicz-Zamecka, lekarz medycyny.
Urodziła się 30 września 1935 r. w Płocku. Tam uczęszczała do Liceum Ogólnokształcącego im. S. Małachowskiego, w którym zdała maturę w 1953 roku; następnie studiowała w Akademii Medycznej w Warszawie. Tytuł „lekarza medycyny” otrzymała w 1964 r. W następnych latach zdobyła I stopień specjalizacji z dermatologii. Posiadała też specjalizację z medycyny kolejowej.
Pracowała m.in. w Szpitalu Kolejowym w Warszawie-Międzylesiu, w Szpitalu PKP w Pruszkowie, w Urzędowej Przychodni Lekarskiej PKP, w Przyzakładowej Przychodni Lekarskiej przy Wagonowni Warszawa-Grochów. Za swoją pracę została odznaczona srebrną i złotą odznaką „Przodujący Kolejarz”.
Była członkiem związku zawodowego NSZZ „Solidarność”. Uczestniczyła aktywnie w jego strukturach podziemnych.
Była uczestnikiem I Krajowego Zjazdu Lekarzy Kolejowych w Muszynie (w 1989 r.), podczas którego lekarze wypowiedzieli się przeciwko izolowaniu lekarzy kolejowych od ogółu lekarzy, podejmując uchwałę o nietworzeniu odrębnej, kolejowej izby lekarskiej oraz zwracając się z apelem do lekarzy MON i MSWiA, aby również nie tworzyli odrębnych izb lekarskich.
Od marca 1990 r., była przewodniczącą krajowej struktury NSZZ „Solidarność” w kolejowej służbie zdrowia. Zrezygnowała z tej funkcji w grudniu 1990 r., w związku z chorobą ojca.
W okresie stanu wojennego (przed i po śmierci księdza Jerzego Popiełuszki) pełniła służbę medyczną przy kościele Świętego Stanisława Kostki w Warszawie. Z tego tytułu Komitet Pamięci Księdza Jerzego Popiełuszki wręczył Jej „Wyróżnienie dla Kościelnej Służby Porządkowej TOTUS -TUUS działającej przy parafii Św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu za szerzenie pamięci o Księdzu Jerzym, wierności Jego ideałom oraz ofiarne czuwanie przy Grobie Sługi Bożego, Księdza Jerzego Popiełuszki”. W 2004 r. otrzymała także odznaczenie „Zło dobrem zwyciężaj” i „Podziękowanie za wierną służbę przy grobie Sługi Bożego Księdza Jerzego Popiełuszki w 20. rocznicę Jego śmierci”.
Była człowiekiem pełnym ciepła i miłości, o wielkim sercu. Niezwykle oddana swojej rodzinie i przyjaciołom; kochająca Matka i Babcia. W życiu osobistym cechowała ją ogromna prawość.
Ze smutkiem zawiadamiamy o Jej odejściu.

Ewa Zamecka

Marcin Knap zginął w Afganistanie.
Pojechał tam ratować życie

Marcin Knap był ratownikiem medycznym. Zginął w zasadzce Talibów w południowo-wschodniej części prowincji Ghazni w Afganistanie. 22 stycznia „Rosomak”, którym wraz z żołnierzami i miejscowymi policjantami patrolował okolicę, najechał na minę-pułapkę. Krótko przed śmiercią udzielał pomocy medycznej jednemu z afgańskich policjantów.
Marcin Knap był pracownikiem Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Lublinie. – Pracował u nas od 5 lat. Zgłosił się jako kierowca karetki, ale od początku chciał być ratownikiem. Szybko dopiął swego, skończył odpowiednie kursy i szkolenia – wspomina dr Alicja Ciechan, zastępca dyrektora lubelskiego pogotowia. – Był naprawdę oddanym pracy ratownikiem. Młodym, ale dobrym w tym, co robił – dodaje.
To była druga zagraniczna misja Marcina, wcześniej służył w Czadzie. Do Afganistanu wyjechał tuż przed świętami Bożego Narodzenia, 20 grudnia. Marcin był żonaty. Miał wrócić w czerwcu.
– To był cudowny człowiek, fajny kolega i oddany pracy ratownik. Nie ulegał stresowi, zawsze potrafił zachować zimną krew, z drugiej strony był bardzo subtelną osobą. Mogę o nim mówić wyłącznie w samych superlatywach – opowiada Ewa Kozioł, lekarka, która z nim pracowała.
Jest pierwszym polskim cywilem, który zginął w Afganistanie. Zanim związał się z ratownictwem medycznym, próbował swoich sił w sporcie żużlowym. Znajomi z tamtego okresu wspominają go jako miłego i uprzejmego kolegę.
28 stycznia br. na lubelskim cmentarzu przy Drodze Męczenników Majdanka pożegnano Marcina Knapa. Ceremonia odbyła się z honorami wojskowymi.

Marek Stankiewicz

Mistrz Jan i poetka

Spokojne, późne popołudnie. Za chwilę słońce utonie w augustowskim jeziorze Necko. Jan wychodzi na spacer. Zmęczony wiosłowaniem, ciszą i samotnym zmaganiem się oporem wody. To jego ukochane zajęcie urlopowe, tyle że męczące. Pomyśleć o czymś innym, odpędzić tę immunologię, genetykę, układanie naukowego planu czy referatu na najbliższy kongres. Nagle spojrzał na afisz. Jakaś poetka ma przedstawiać swoje nowe wiersze. Wszedł do niewielkiej salki, znalazł miejsce w odległym rzędzie i czekał. Uciszył się gwar sali, na scenę weszła smukła młoda kobieta z burzą brązowych włosów – Alicja Patey-Grabowska. Zaczęła czytać wiersze. Zasłuchał się, choć zrozumiał zaledwie kilka zdań. Jakie to odległe, pomyślał, od retoryki kongresowych referatów czy prac naukowych w mądrych pismach. Nagle ta ciemnowłosa kobieta wydała mu się bardzo bliska. Urzekło go słowo i dziwne, zaczarowane popołudnie.

Oto wybrani przez dobroć przypadku
przez liść, który nagle przykląkł na dłoni
i szeptem odmówił zdrowaśkę zachwytu.

Tak napisała Alicja po długim czasie przywołując to augustowskie spotkanie, kiedy mieli już za sobą okres poznawania się i wzajemnej fascynacji. W 1978 r. wzięli ślub. Połączyły się dwie jakże różne wrażliwości i osobowości. Postanowili uszanować odrębność swoich światów, nie mieszać zbyt utrwalonych dotychczasowych doświadczeń osobno przeżytych lat. Umowa trudna, sprawiająca wiele problemów w codziennym życiu. Jednak podjęli się siebie. On naukowiec, erudyta, „mistrz Jan” – tak nazwał Jana profesor Marek Nowacki w uznaniu dla jego doświadczenia naukowego. Wybrał medycynę, a może to ona go wybrała, aby odsłaniać mu swe jeszcze nieznane obszary. Najpierw wciągnęły go immunologia i genetyka, i tym dziedzinom poświęcił się na wiele lat.
Początkowo jednak Steffen zajmował się dializą pozaustrojową w klinice prof. Roguskiego, następnie pracował u prof. Horsta w zakładzie patologii ogólnej, gdzie bardzo wcześnie obronił doktorat. Odszedł jednak ku onkologii doświadczalnej i tu znalazł swoje miejsce na całe dalsze lekarskie życie. Wcześnie osiągnął najważniejsze stopnie naukowego awansu. Nauka stała się dla niego wszystkim. Minimalizm życia codziennego, bez limitu godzin, perfekcjonizm, ogromne wymagania wobec siebie i wszystkich, których naukowe działania musiał oceniać. Nauka wygrywała z planami osobistymi, stąd chyba małżeństwo po czterdziestce. Myślę, że chciał odkryć do końca tajemnicę raka, może marzył o sztokholmskiej akademii i noblowskim triumfie.
Życie Jana Steffena to była taka naukowa „szkoła przetrwania”. Urodzony w godnej rodzinie miał w sobie ogromne zasoby skromności, solidności i rzetelności. Amerykański i sztokholmski stypendysta wniósł wiele do polskiej onkologii, miał wielki wpływ na drogi naukowe onkologów, plany naukowe Instytutu Onkologii i doświadczalne działania w tej dziedzinie. Ma też w życiorysie dyrekturę Instytutu, wynikającą z zaufania profesora Koszarowskiego, ojca naszej onkologii. Ale to stanowisko nie było właściwym powołaniem Steffena. Był badaczem, naukowcem.
Jego żona napisała tak: „Jak to się stało, że nagle na drodze, twarzą w twarz, w łasce olśnienia”. Polonistka, poetka, pedagog, tłumaczka poezji, autorka kilkunastu tomików wierszy. Żyli w dwóch światach: poezji i nauki odległej od literatury, bliskiej jednak myśleniu humanistycznemu. Poezja jest taką ogromną tęsknotą za drugim człowiekiem, stwarza wielką gotowość do zrozumienia innych, chce odsłaniać to, co zakryte. I tu bliskość z nauką, która też szuka tajemnicy, bada drogi, które do niej prowadzą. Nauka rodzi satysfakcję, podobnie jak poezja, i podobnie czyni człowieka wolnym. Te dwa światy, Alicji i Jana, naprawdę były bardzo sobie bliskie; poetka i naukowiec w drodze ku tajemnicy.
Byli więc blisko i osobno. Ona nigdy nie towarzyszyła mężowi w naukowych podróżach, on nie słyszał zachwytu nad jej poezją w salach wieczorów autorskich, chociaż był obecny w jej wierszach. „Jesteś drzewem, ja pnączem, co w konary się wtula i chowa” – pisała Alicja Steffenowa, czekająca na powrót męża, który nie liczył badawczych godzin. Nagle w ich świat wtargnęła bezlitosna, okrutna choroba. Wrażliwość poetki zastąpiła siła kobiety, żony, która musiała sprostać zadaniu ponad siły, do końca.
Profesor dr hab. med. Jan Steffen odszedł 10 sierpnia 2009 roku. Onkolodzy żegnali go bardzo uroczyście, poznali też żonę profesora, Alicję, poetkę, która przypomniała ulubiony wiersz swego męża.

Zostawiłeś przestrzeń wypełnioną sobą
Nie krew z krwi
kość z kości
tylko cień
twój cień
nieczuły na dotyk.
Bo miłość nigdy nie ustaje!

To wszystko napisała w tomiku „Rozum i serce” dla niego, dla „mistrza Jana”, ona, poetka, wypatrująca, czy świeci się światło w jego pracowni.

Jolanta Zaręba-Wronkowska

Archiwum