18 maja 2011

Literatura i życie

Artur Dziak

Z doktorem Jerzym W. los zetknął mnie jeszcze w czasie mego stażu na Oddziale Chirurgii w Szpitalu Przemienienia. Był świetnym chirurgiem i wspaniałym nauczycielem, więc zawsze starałem się na dyżurach być blisko niego. Doktor był człowiekiem oczytanym, o nienagannych manierach, co dowodziło, że pochodził z zacnej rodziny. Nieszczęściem dla niego było to, że na Kresach, skąd pochodził, pozostawił dom i groby wszystkich bliskich. Jeśli przeżył, to tylko dzięki ucieczce do Armii Polskiej, z którą przeszedł prawie cały szlak bojowy.
Po zakończeniu wojny zatrzymał się w Warszawie, tu założył rodzinę. Żył biednie w wynajmowanym pokoiku – młodego lekarza na nic więcej nie było stać.
Pewnego razu odwiedził mnie na dyżurze przyjaciel, doktor Witek T., człowiek, który potrafił otworzyć wszystkie drzwi, nawet te na głucho zaparte. Wprowadzony w sprawę, Witek był wyraźnie poruszony i zdziwił się, dlaczego doktor nie złożył w kwaterunku podania? Okazało się, że Jerzy W. złożył trzy takie podania, poparte przez dyrekcję szpitala i związki zawodowe, i za każdym razem odpisywano mu, że „ze względu na trudności obiektywne sprawa będzie rozpatrywana w przyszłości”!
Witek był niezwykle wrażliwy na krzywdę drugiego człowieka, więc zobowiązał się do pomocy. I słowa dotrzymał. Kiedy jednak wkrótce odwiedził nas w szpitalu, jego oświadczenie wszyscy skwitowali śmiechem i pukaniem w czoło.
Otóż Witek poinformował nas, ni mniej, ni więcej, że „doktor, jako były wojskowy, musi zwrócić się bezpośrednio do marszałka Konstantego Rokossowskiego, naczelnego zwierzchnika Armii Polskiej, pod którego rozkazami służył”!
– On chyba zwariował, ten Witek – ktoś skomentował radę. Ale był w błędzie, gdyż Witek, tylko sobie znanymi sposobami, załatwił już pierwszy kontakt z Kancelarią Marszałka.
– Ty masz iść osobiście do kancelarii i zamówić wizytę.
Doktor wizytę zamówił i w wyznaczonym dniu wbił się w ślubny ancug, wsadził pod pachę cieniutką teczuszkę z podaniem i zgłosił się do adiutanta marszałka Rokossowskiego.
Kiedy go wpuszczono do gabinetu, zameldował się należycie, po wojskowemu, jako dawny podwładny, i wyciągnął podanie. Marszałek rzucił okiem na papier, podał go adiutantowi i oznajmił:
– Żołnierzu, wam się naturalnie mieszkanie należy! Ale ja, niestety – tu rozłożył ręce – mieszkań nie przydzielam!
Widząc rysującą się szansę, doktor wymamrotał:
– Jeśli towarzysz marszałek uważa, że mieszkanie jego żołnierzowi się należy, to ja pokornie proszę tylko o napisanie tego jednego zdania na podaniu.
Marszałek uniósł i tak wysokie brwi, odebrał papier od adiutanta i odręcznie napisał, skośnie przez cały arkusz: „Żołnierzowi mojemu mieszkanie się należy!”.
Jakby tego było mało marszałek, poruszony losem swego byłego podwładnego, nakazał przesłanie podania w oficjalnej kopercie Kancelarii MON-u do przewodniczącego Rady Narodowej dzielnicy Praga-Północ.
Doktor mieszkanie otrzymał w ciągu paru dni, przy czym przeprowadzki dokonały pospołu Wojsko Polskie i kwaterunek!

Archiwum