19 lipca 2011

Był taki chór

Zapamiętani
Najwcześniej polubiłam dziewczyny z altów, ale bardzo bliska była mi cała nasza śpiewająca rodzina, stale wzbogacana o nowe osoby lądujące na wyspie zwanej medycyną. Cieszyłam się, gdy wstępowali do chóru ludzie z mojego roku studiów, tacy jak Danusia Juraskówna, Stasia Jurczyk z beżowym warkoczem, Alinka Rudowska, okularnica z wiecznie śmiejącymi się oczami i ustami, istne niedościgłe marzenie chłopaków, czarnowłosa Basia Bogdańska, Ignaś Rojewski i wielu innych. Podziwiałam starszych kolegów: Ziutka Antepowicza i Zbyszka Błońskiego, wspaniałych solistów, godnych prawdziwych teatrów muzycznych, Marcela Wróbla, przy którym nie można było nie pękać ze śmiechu, jego poczucie humoru do dziś pamiętam i podziwiam. Byli wspaniali młodsi, którzy przyszli do nas później. Ferdynand Radziwiłł, uparty w staraniach o dostanie się na studia medyczne, które przez lata nie były dostępne dla hrabiów z pochodzenia. Ada Gibraltar, jego bliska koleżanka. Ela Domaszewska, chyba najpiękniejsza studentka medycyny, późniejsza żona prof. Marka Nowackiego. Wojtek Krzyszkowski, stały bywalec Filharmonii Narodowej, prawdziwy miłośnik muzyki i ciekawych rozmów o sensie życia. Elżbieta Rusiecka, delikatna jak chińska porcelana, wówczas ukochana Jurka Wojciechowskiego, dzisiejsza niezmordowana aktywistka izby lekarskiej, dbająca o racje naszego środowiska. Podziwiałam śliczną parę – Jankę i Jarka, późniejszych małżonków Snigurowiczów, jasnowłosą dziewczynę o profilu godnym dłuta Michała Anioła, cichą, wpatrzoną w słoneczne oblicze swego chłopaka. Wśród nas śpiewały Hania Rek, przyszła sławna piosenkarka, i Tamara Lubliner. Jakże nie pamiętać radosnej twarzy Andrzeja Kiepasa albo Bogdana Bzowskiego („Zośki”) i jego przyszłej żony Bożenki, Krysi Wieczorek, gwiazdy kabaretu Eskulap, śpiewającej do dziś. Wiem, było bardzo wiele innych osób, także Zbyszek, mój chłopak, później mąż. Oboje wspominamy te dawne dni.
Przepraszam, że moje wspomnienia o chórze wczorajszych medyków to te zapamiętane twarze, chociaż kochałam i kocham wszystkich.

Rozśpiewana przyjaźń i wyjazdy
Zaprzyjaźniliśmy się z Zespołem Pieśni i Tańca Politechniki Warszawskiej. Roztańczeni i rozśpiewani przyszli inżynierowie byli zgrani i świetni artystycznie, mieli już pewne i zawsze doskonałe miejsce wśród zespołów amatorskich (aż trudno ich określać tym mianem). Podziwialiśmy ich kunszt. Pracował z nimi utalentowany śpiewak i chórmistrz, który jednocześnie śpiewał w Chórze Filharmonii Narodowej. Pamiętam spotkania z chórzystami PW w naszym Domu Medyka. Nie wiem, czy to wtedy moja koleżanka Danka Jurasek i student PW Jurek Zajkowski spodobali się sobie. To późniejsze małżeństwo jest dla mnie prawdziwym symbolem naszej zażyłości z zespołem politechniki. Wspaniale śpiewał Jurek w „Suicie rzeszowskiej”: oj, zielony gaiczek woda przymuliła, oj, sama się Zosieńka do mnie przytuliła. Patrzyliśmy na nich, przyszłych inżynierów, marząc, że i my kiedyś umocnimy swą artystyczną pozycję wśród uczelnianych zespołów, że będziemy mieć stroje specjalnie dla nas uszyte, zaczniemy tańczyć ludowe tańce, że będą oczekiwać naszych koncertów. I część tych życzeń się spełniła, został zorganizowany mały zespół taneczny (ale chyba trwało to krótko), zaczęliśmy wyjeżdżać z Warszawy. Miło było we Wrocławiu, zaproszono nas do udziału w konkursie chórów uczelni medycznych w Polsce. Wygrał Chór Gdańskiej Akademii Medycznej. To świetny zespół, miał jednak w swoich szeregach profesjonalistów, którzy doskonale wzmacniali poszczególne sekcje głosowe. My działaliśmy wyłącznie własnymi siłami.
Byliśmy gośćmi gdańskiego chóru. Niezapomniane dni w blasku sławnego Bim Bomu Kobieli, Cybulskiego i Fedorowicza. Nocowaliśmy w dziwnym, maleńkim hoteliku. Zima wyjątkowo mroźna, a pokoiki bez ogrzewania. Czułam, że za chwilę zamarznę, chyba w igloo byłoby cieplej. Zapamiętałam przemarzniętą Elę Rusiecką, którą pocieszał jak umiał dość bezradny Jurek Wojciechowski.
W lecie wyjechaliśmy na obóz lekarski, do Strzegowa pod Mławę. Sierpień 1956 r. My, jako chór, byliśmy zajęci pracą artystyczną, ćwiczyliśmy, a ogromna reszta obozowiczów badała miejscowych ludzi. Było to społeczne działanie dla podniesienia zdrowotności zaniedbanego regionu.
Mieszkaliśmy w dużych wojskowych namiotach, atmosfera przypominała obóz harcerski, było wesoło, wokół las, słońce. Był czas na śpiewanie, poważne rozmowy o życiu, na żarty, opalanie się, beztroski śmiech, zwłaszcza w pobliżu Marcela Wróbla. Nie wiedziałam wtedy, że Strzegowo to „mała ojczyzna” przyszłego profesora kardiologii Tadeusza Kraski. Wrzesień wypędził nas ze Strzegowa. Nadeszła gomułkowska jesień. Ta niby-odwilż.
Nasz chór otrzymał fachowca, który miał nas doskonalić. Był to Jerzy Tyszkowski, asystent na Wydziale Kompozycji Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina. Jurek był miły, nerwowo odrzucał swoje „po majakowsku” czarne i bujne włosy, ale niczego wielkiego nie dokonał. Chór zaczął podupadać, bo nasz Rysio Mikuś skończył studia i musiał udać się tam, gdzie kierował go nakaz pracy. My też podejmowaliśmy ważne decyzje życiowe. Były śluby, pojawiały się dzieci, coraz mniej mieliśmy czasu na radość śpiewania. Tylko Jurek Wojciechowski (już prawie Woy) zorganizował swój teatrzyk Eskulap i rozpoczął dzieło wspaniałe i wieloletnie. Ale to już całkiem inna historia. Może tylko zbyt rzadko, albo wcale, nie wspomina Ryśka Mikusia i przed Eskulapem ten przysłowiowy potop. Przykre, ale częste zjawisko. Wchłonęła nas żarłoczna medycyna, lewiatan codziennego, trudnego i biednego życia lekarskiego.
Mam jednak pewność, że nikt z chórzystów nie odszedł nigdy od muzyki, od tej wspaniałej i wiecznej sztuki sztuk, i dla nas będzie ona zawsze Mickiewiczowską „raju dziedziną”. Życzę dzisiejszym medykom, aby chcieli mieć takie jak my wspomnienia, śpiewające i serdeczne.

Jolanta Zaręba-Wronkowska

Archiwum