28 czerwca 2013

Literatura i życie

Artur Dziak

Mój serdeczny przyjaciel, nieżyjący już od lat doktor Andrzej N., zwykł mawiać: – Foksal to nie ulica, to cały poemat, prawie przyjemność płciowa!
Powiedzeniem tym wstrzelał się w samo sedno, gdyż w latach 50., okresie naszych studiów i prawie już dojrzałego życia, ale też zagonach najwredniejszego stalinizmu, ulica ta prezentowała wszystkie zakazane przez partię i Kościół uciechy i zbytki, głównie z powodu nocnej restauracji Kameralna, w której bywanie oznaczało prawdziwą nobilitację.
Kameralną odkryłem dzięki wujowi Leopoldowi, który – przypadkowo spotkawszy pewnego razu mnie, gimnazjalistę jeszcze, na Starym Mieście – zaprosił „na Foksal”. Usiedliśmy jedynie na krótko przy barze, aby wypić po małej wódeczce, ale już ta krótka chwila wystarczyła, bym nabrał przekonania, że to jest to, czego mężczyźnie potrzeba. Po wyjściu z Kameralnej wuj Leopold oświadczył: – Jeśli powrócisz tutaj kiedykolwiek w godzinie szczytu, czyli w nocy, to pamiętaj o jednym – że jest to prawdziwa powojenna Casablanca. Jest tam więcej złodziei, szpicli, konfidentów, cinkciarzy, przeróżnych handlarzy zakazanym dobrem oraz zwykłych oszustów, pasożytów, kurew i alfonsów niż ludzi przyzwoitych. Bacz, że ci plugawcy sposobem chytrym, naśladując przyjaźń, mogą tak cię pociągnąć za język, że się niebezpiecznie odkryjesz! W Kameralnej na żadne względy liczyć nie możesz. A poza tym, nie jest ważne ile się zarabia, tylko na kogo się wydaje – zakończył z mocą!
Kameralna, obok nocnych restauracji w hotelu Bristol, Europejskim – tzw. Kamieniołomów, Warszawa i Polonia, to były w czasach wczesnej komuny najelegantsze miejsca, w których wypadało bywać. Nieco później słynna stała się też restauracja Kongresowa w Pałacu Kultury, gdzie clou programu stanowiły występy kwintetu Mortales oraz przypadkowe kąpiele w fontannie upitych gości. Naturalnie prym dzierżyła „Kamera”, i to mimo braku szczególnego wystroju oraz nieprawdopodobnej ciasnoty. Ciasnota była tak straszna, że w czasie tańca nikt nie mógł zejść z parkietu, co pewnego razu stało się przyczyną małżeńskiego qui pro quo, gdy nasz kolega doktor Wojciech B., nie mogąc szybko opuścić parkietu, kiedy dostał tzw. cofki, musiał puścić pawia w dekolt swojej żony, aby nie wywołać zgorszenia.

Kameralna wsławiła się tym, że bez względu na pochodzenie, piastowaną funkcję czy zapas gotówki, żaden klient nie mógł wejść bez marynarki i krawata. Idąc na rękę szanownej klienteli, szatnia miała na składzie zapas krawatów oraz kilka marynarek, by je wypożyczać potrzebującym, w myśl zasady, że nie godzi się dusze chrześcijańskie od proga odpędzać, kiedy jeszcze są o suchym pysku. Poza tym w szatni, która – podobnie jak toaleta każdego szanującego się lokalu – była agenturą „spółdzielni ucho”, działała kasa zapomogowo-pożyczkowa, gdzie pożyczano pieniądze pod tzw. fanty – najczęściej zegarki, damską biżuterię i markowe wieczne pióra. Tamże wymieniano też pieniądze z całego świata! Nie muszę dodawać, że było to w czasach, kiedy nie wolno było handlować dolarami. Surowe kary groziły za samo ich posiadanie!
Kameralna chodziła za mną cały czas po tym, jak odwiedziłem ją z wujem Leopoldem, ale kudy tam było maturzyście, gołemu jak święty turecki i bez żadnych znajomości, do wejścia na takie hermetyczne salony. Pewnego razu jednak się przemogłem i postanowiłem zaimponować Krysi, mej ślicznej koleżance szkolnej, i Kameralną odwiedzić, naturalnie po południu, na krótki momencik. Z powodu niewielkiego ruchu o tej porze mogliśmy wybrać przytulny stoliczek pod oknem. Chcąc „ogłuszyć” Krysię, zamówiłem dwie melby. Kelner, starszy już pan, o nienagannym stroju i manierach, zdradzających przedwojenne obycie, zrealizował zamówienie, przyniósł nam lody, życzył smacznego i powrócił na miejsce przy podeście do baru, gdzie oparty o poręcz, z wyprasowaną serwetką niedbale przerzuconą przez przedramię, oglądał w bezruchu przeciwległą ścianę. Kiedy po spożyciu melby Krysia poszła na tzw. stronę, przypudrować nosek, tknięty złym przeczuciem zajrzałem do zawiniętego w serwetkę rachunku i zdrętwiałem!
„Jakbyś się nie kręcił – dupa z tyłu” – przypomniało mi się ulubione powiedzenie babci Rozalii, kiedy stwierdziłem z przerażeniem, że brakuje mi do rachunku, pomijając suty napiwek, którym zamierzałem „upokorzyć” kelnera! Nie dając po sobie niczego poznać, przeprosiłem Krysię na moment i, podszedłszy do kelnera, usiłowałem mu sprzedać stary i ograny wykręt: – Rozumie pan szanowny, zmieniałem w domu spodnie i zapomniałem przełożyć portfela. Tak po prostu zapomniałem i już – wykrztusiłem! – Brakuje mi końcówki. Brnąc dalej w kłamstwo, oświadczyłem, że jestem studentem, mogę zostawić legitymację i jutro, już rano, doniosę brakującą kwotę. Kelner jakby zupełnie mnie nie słuchał, zapatrzony w pustą o tej porze dnia ulicę, ale kiedy chciałem odegrać mą scenkę jeszcze raz, oprzytomniał i powiedział: – Widzisz młodzieńcze tego grubego, co pod lustrem żre kotleta? – Widzę – odparłem, patrząc na obrzydliwca, który z trzech półmisków naraz nabierał na widelec potężne kęsy i w jednym mgnieniu oka je połykał, jakby bojąc się, że mu je ktoś odbierze. – Dobrze – rzekł kelner. – On za ciebie zapłaci, a ty się w ogóle żadnym rachunkiem nie przejmuj. Panienka – dodał – jest wyjątkowo owszem, owszem. Jest śliczna, przeto przychodź tutaj z nią, kiedy tylko zechcesz, nawet bez spodni!
Nie muszę dodawać, że długo Kameralną omijałem.
Kiedy po paru latach, już w czasie studiów, ponownie odwiedziłem lokal, zapytałem pana Zygmunta – znajomego barmana, co się dzieje ze starym kelnerem. – Który? Ach, pan Olgierd. Jego już dawno w Warszawie nie widziano. Pan Olgierd to wymierająca bohema. Tylko paru takich przeżyło okupację. On i jemu podobni to były niespokojne duchy. Myśmy ich nazywali Cztery Pory Roku, jak u Vivaldiego, gdyż miejsce pracy zmieniali wraz z sezonem.
W lecie i jesienią pracowali nad morzem, zimą bywali w Zakopanem i Krynicy, dopiero wiosną, kiedy rozpoczynały się wyścigi, pan Olgierd ściągał do stolicy. Bywał parę razy nieprzytomnie bogaty, a później, rozumie pan – musiał złote zęby wyrywać i sprzedawać! Takich to już teraz nie ma – westchnął z wyraźnym żalem, po czym na moich oczach orżnął gościa na trzy kieliszki martela.

Archiwum