4 sierpnia 2013

Literatura i życie

Babcia Rozalia zwykła mawiać, że całe życie kobiety to jeden przeraźliwy strach. Uzasadniała to następująco: młoda dziewczyna najpierw żyje w bezustannym strachu, czy wyjdzie za mąż po swej myśli, i czy nie będzie musiała dzielić łoża z mężczyzną niekochanym. Rzecz ta ma wiele wspólnego z medycyną – dodawała. Dobry lekarz może uratować ci zdrowie na całe życie, zaś marny – dokumentnie je zmarnować. Kiedy dziewczyna stanie się kobietą i zacznie wydawać na świat dzieci, pojawia się strach drugi, by nie okaleczyła ich choroba lub wypadki. Jakby tego było mało, na koniec, kiedy wchodzi w lata, a ma kilka córek, martwi się, jak je szybko wypchnąć z domu, by los nie naznaczył ich piętnem staropanieństwa. Nic też dziwnego, że kiedy na jej córkach – a miała ich pięć – kożuszki zaczęły się „nie domykać”, szybko przyzwoliła na modne wówczas wieczorki tańcujące. Umożliwiały bowiem wprowadzenie dziewczyn w świat. Ważne było też i to, że do damsko-męskich zbliżeń, które w powojennych tańcach, przybyłych z Ameryki, coraz bardziej śmiałych, w których dominowały „całym ciałem uczucia mówione”, dochodziło w domu, pod czujnym okiem matki.
– Bezposażne cioteczki twoje – opowiadała babcia – chociaż niebrzydkie, wyrastały na bardzo wytworne i toute fait chic kobitki. Nieco tylko nieśmiałe i niedostępne, czym odstręczały mniej nastawających zalotników, chcących się przy nich pokręcić.

Rozruszaniu dziewczyn i domu, jak to uciesznie określała, sprzyjał powrót z wojny jej synów, których bagnety i szable niekiedy krzyżowały się nawzajem, gdyż przyszło się im potykać pod różnymi cudzymi sztandarami. Początkowo lamentowała, że powrócili, dorobiwszy się jedynie „guzików z pętelką i hemoroidów”, i dopiero wtedy, gdy ruskie nam dom rozprowadziły. Pocieszała się, że wrócili cało i zdrowo, a ponieważ łyknęli szalonego trunku sławy wojennej i żołnierskiego potu, słusznie oczekiwała, że domu trzymać się będą. – W ludziach młodych łatwo jest obudzić gniew i święte oburzenie wobec społecznej niesprawiedliwości – mówiła. Nic też dziwnego, że zamiast poświęcić się świętej sprawie polskiej, nazbyt łatwo się dawali omamić żydokomunie, przez co w krótkim czasie wchłonęła ich zdziczała tajga i bezkresne stepy Rosji, gdzie czerwoni ganiali się niestrudzenie z białymi, znacząc swą drogę pożarami, gwałtami i bratobójstwem. – Ile to ja mszy zakupiłam w intencji ich szczęśliwego powrotu, szczerze im współczując, gdy tymczasem te huncwoty, na przemian służąc batiuszce carowi i zgrai Lenina, dniami i nocami na haftowanych pierzynach najczęściej baraszkowali z kozaczkami, popijając w antraktach samogon przegryzany słodkimi pampuszkami i pestkami z dyni! Wszędzie, gdzie tylko się pojawili, szybko więdły liście i zabrakło już w mych ustach śliny na kolejne listowne namowy, by jak tylko przyjdzie okazja, dali drapaka w tajgę czy w step. Wuj Roman, najstarszy syn, najwięcej przysporzył babci zgryzoty i zmartwień, gdyż, chociaż oficer, szybko z bolszewikami się zwąchał. Nauczył się na wiecach wykrzykiwać brednie o wszechświatowej rewolucji oraz zagrzewać do wieszania burżujów „na oblanych naftą latarniach”! Jednocześnie mianował się osobistym nieprzyjacielem najjaśniejszego batiuszki i z podobnymi sobie watażkami napadał na pocztyliony i pociągi carskie. – To on stał się głównym bolesnym cierniem w boku moim. Czułam bezwiednie, że jakowaś siła nieczysta zaciągnęła mu umysł zasłoną fałszu, myślałam, że na wieczność straciłam dziecko. Co więcej, to wierzący w innego Boga, wyszczekani towarzysze komisarze – narzekała – tłumaczyli jemu i kamratom, że wywalczenie niepodległej Polski to rzecz zgoła szkodliwa dla międzynarodowego proletariatu! Wiecowi kłamcy potrafili doprowadzić tych żołnierzyków do takiego stanu wysuszenia umysłów, że stawali się bezwolnymi i dozgonnymi ich rabami. – Szczęściem Najjaśniejsza Panienka błagań mych wysłuchała i, mimo carskiego wyroku za zabicie gienierał-gubernatora Sybiru, Roman w ostatnim momencie zdołał ujść w bezkresy tajgi za Uralem, by następnie przez Mandżurię, Kitaj i znajome stepy Ukrainy przebić się do z popiołów wyrosłej ojczyzny.

Grono tańcującej na wieczorkach młodzieży męskiej powiększali zalotnicy poszczególnych dziewczyn, w tym ojciec twój Leopold – dodawała – zaprzyjaźniony rotmistrz w stanie spoczynku i znajomy mistrz grzebienia, chełpiący się przynależnością do Związku Fryzjerów Katolików. Był to zawołany kobieciarz i morfinista, uważasz, co prawił dusery każdej napotkanej przylepce i śpiewał jej do ucha: „Jeśli mnie kochasz, masz dla mnie kraść i bajkę o szczęściu opowiadać mi”. Kiedy po rozgrzaniu tańcami i pomarańczowym likierem brał się do odśpiewania coraz to bardziej śmiałych kabaretowych szlagierów i kupletów, w rodzaju: „Nie ubliżysz swojej cnocie, gdy się oddasz patriocie”, był wyprowadzany do służbówki, gdzie odwiedzała go kobitka, o której mówiono, że została zdobyta na bolszewikach. Zresztą on sam niejednokrotnie mawiał, że była to jego „trofiejna Pompadura”. Z czasem przyznał, że się na niej nieco zawiódł, gdyż zanadto przebierała nogami, by się za niego wydać; od tej pory przylgnęło do niej inne przezwisko: „vagina denata”, nadane na okoliczność, że jest groźna dla mężczyzn kochających wolność i swobodę. – Z czasem udało się jej ustrzelić na męża jakiegoś popaprańca – mówiła babcia, i ta znakomita artystka kabaretowa, jak sama siebie określała, którą babcia z trudem tolerowała, kobieta na wskroś upadła, „trzy rozwody, uważasz”, przestała u nas bywać.

Niekiedy wpadał też na wieczorki znajomy malarz, „praktykujący w olejach”. Jak każdy twórca i arystokrata, wyznawał na wskroś artystyczne podejście do życia, gdyż twierdził, że wśród bohemy wypada pieniędzy nie mieć. Zasada ta zawężała nieco pole działania w zakresie zmagań damsko-męskich, ale nie to było najważniejsze. Ponieważ żył z głową w chmurach, nazbyt często zapominał o przyziemnych realiach, co nierzadko przysparzało mu zgryzoty. Mówiono, że pewnego razu nawarzył sobie nielichego piwa, gdyż nakłonił pewną damę do odwiedzenia swej pracowni, z niedwuznaczną obietnicą, że ją pod obrazami zgwałci, a gdy pełna wyuzdanych oczekiwań przyszła, ograniczył się tylko do namalowania jej portretu. Tym konterfektem, jakkolwiek kobitkę namalował w oleju aż po kolana, kompletnie zepsuł sobie nazwisko u dam, gdyż zachowanie jego dowiodło niezrozumiałego wariactwa i braku honoru! – On po prostu dostał jakiegoś umysłowego zatwardzenia – skomentowała wypadek babcia. Niejednokrotnie też, kiedy wpadł mu do kieszeni jakiś malarski grosz, zabierał ze sobą przygodne erotomanki owiane seksualną fascynacją. Raz jednej takiej nie upilnował i powrócił do domu zlicytowany jak bankrut, z racji horrendalnych rachunków, którymi z jej poręki zarzucili go knajpiarze, kupcy, fryzjerzy i hotel. Jakby tego było mało, aby się wykupić od karcianego stolika, zastawił znaczny kęs posagu przyszłej narzeczonej, przeto utracił ostatnią deskę ratunku, gdyż z majątku psami go poszczuli. – Zarżnąć by trzeba bydlaka z pierwszym wschodem słońca – zawyrokował rotmistrz, poruszony tym, że pędzelmajster psuł szyki całej męskiej połowie globu, pragnącej bez zobowiązań pogrzać się nieco przy posażnych pannach.

Podobnie zresztą trzeba było uważać na wuja Leopolda, który niekiedy przyprowadzał do domu damy nieco podejrzanej konduity. Pewnego razu zjawił się z jakąś kreaturą, którą przedstawił nam jako tancerkę baletów rosyjskich i gwiazdę Diagilewa oraz okazjonalną artystkę cyrkową. Na artystkę cyrkową to ona rzeczywiście wyglądała, ale tylko taką, co w antraktach jeździ na kobyle i sprząta łajno z areny. Lampucera zwykła i dobrze napoczęty zębem czasu kaszalot jakowyś. Fałsz w głowie, fałsz w minie i fałsz w pozie ciała. Pasowała do wuja Leopolda jak kastet do berlińskiej porcelany. Kiedy któregoś razu babcia mimochodem wspomniała, że dama powinna być taka, by wzbudzać wieczne uczucie, wuj odparował, że są tylko trzy rzeczy wieczne: wieczny głód do butelki, wieczna ondulacja i wieczne pióro. W domu się nie przelewało, więc na wieczorkach próżno było się spodziewać homara w różowym szampanie, wspominał ojciec, który „fatygował” się do przylepeczki Lodzi, najmłodszej córki babci, mojej późniejszej matki. Poczęstunek nie był wystawny. Podstawę stanowiły parówki z sarepską musztardą i twarde jajka w majonezie. Biała wódeczka, owocowe galaretki oraz doskonały likier pomarańczowy na deser uzupełniały okazjonalne prezenty zalotników.
Ojciec mój znany był z doskonałych pączków od Bliklego, które przynosił w firmowym tekturowym pudełku, nonszalancko uczepionym na guziku od jesionki. Nic też dziwnego, że zawsze był witany piosenką „i przyszedł Józio, i przyniósł pączki, całuję rączki, całuję rączki…”. Gdy raz zwrócono mu uwagę, czy nie mógłby co jakiś czas dostarczać czegoś wytworniejszego, odparł: – Nie dane mi było zostać chirurgiem, który z sukcesem zoperowałby córkę żydowskiego bankiera, która połknęła brylantowy guz lub też perłę z naszyjnika księżnej Golicyn, przeto pozostanę przy mym wyborze.

Wieczorki zaczynały się prawie z dworską etykietą i galanterią przynależną carskiemu dworowi, by później, po rozgrzaniu tańcami, wódeczką, cienkim winkiem i pomarańczowym likierem domowej roboty, niepostrzeżenie przejść w spektakl kabaretowy, gdzie nieco swawolnym monologom i pieśniom nie było końca. Ze względu na wojenne obycie większości zalotników często śpiewano piosenki żołnierskie, przy czym ulubioną pieśń wykonywał pan rotmistrz. Zaczynała się od słów: „Bo bez wina cztoż żizń ułana, jewo dusz na dnie stakana…”, i kończyła tzw. swawolnościami.

– Ponieważ, jak zwykła mawiać babcia Rozalia, „każdy mezalians jeszcze po półwieczu odbijać się czkawką potrafi”, zawsze czujnie obwąchiwała każdego, kto się chciał przy dziewczynach pokręcić – mówiła z przekąsem ciocia Kocia, która do końca nie mogła wybaczyć babci przegnania jej poważnych zalotników – najpierw Symchy Dukata, który nad Wisłą prowadził poważny interes z „Wybranymi Drzewami”, a następnie Dimitrija Stiepanowicza Rostowa, przystojnego oficera I Pułku Kozaków Jekaterynburskich – tylko dlatego, że nie byli polskimi szlachcicami! Podobnie zresztą pilnowała babcia chłopaków, gdyż jej zdaniem „o damskich zagrożeniach mieli takie wyobrażenie, jak o ciemnej stronie Księżyca”.

– Wszystko to tylko na mojej złożone było głowie – często z goryczą wspominała. – A zważ, że naród nasz z przyrody swojej jest głupi i gapowaty, przeto lada kuglarz może go rozsadzić, a muł przybrany dzwonkami zgromadzi więcej narodu niż wykładacz Pisma Świętego. Nie bez przyczyny wszystkie nasze powstania i zrywy wolnościowe we krwi były zawsze topione. Cokolwiek by mówić, gdyby dobry Bóg zdecydowanie był po naszej stronie, to kacapy teraz jęczeliby skargi żałosne przed portretami naszych królów, a osobliwie przed portretem marszałka Piłsudskiego.

– Nikt nie lubi bardziej mówić niż jąkała i chodzić niż kulawy. Zostawcie umarłym grzebanie zmarłych – mówiła, cytując gęsto Ewangelię, i dodawała: – Ważne, by sygnet dobrze na palcu leżał!

Archiwum