1 listopada 2013

Wałęsa – 'zapisane’

niezapisane
wspomnienia więdną
jak nieuprawiany ogród

Julia Hartwig, „Zapisane”

Janina Jankowska

Jeszcze nie zdążyłam obejrzeć „Człowieka z nadziei”, ale cieszy mnie fakt, że wreszcie powstał film o Lechu Wałęsie. Dość sporadycznie twórcy sięgają do kojarzonego z nim okresu naszej historii i do biografii osób publicznych. Zamazują się w społecznej pamięci słowa i czyny ludzi, których aktywność, a także osobiste cnoty i słabości miały decydujący wpływ na nasze życie. Migawki z filmu Wajdy są zachęcające.
Po premierze „Człowieka z nadziei” oceny kolegów po fachu reżysera były wyważone, rzekłabym, poprawne politycznie. Zgodne są tylko zachwyty nad grą aktorów: Roberta Więckiewicza w roli Wałęsy i Agnieszki Grochowskiej w roli Danuty Wałęsowej. Mało się mówi i pisze o walorach artystycznych filmu, wszyscy jednak czują, że jest to film ważny. Stąd chyba jego polska nominacja do Oscarów. Czy ważny także dla dwudziestolatków? Tego jeszcze nie wiem.
Jedno jest pewne, zarówno główny bohater, tak i film Andrzeja Wajdy szybko nie zasypią głębokiej szczeliny, jaka podzieliła polskie społeczeństwo. Każda jego część zbuduje wokół filmu swoją narrację, każda ze stron w pewnych detalach będzie miała rację. Wajda jest zafascynowany osobą Lecha Wałęsy i ma do tego prawo. Film jest osobistym spojrzeniem reżysera, więc siłą rzeczy musi odbijać ślady tej fascynacji, wygładzać zmarszczki. Ceną jest brak dystansu, który zazwyczaj uniwersalizuje przekaz, wnosi na wyższe, poza przypomnieniem faktów, piętro. Nieugięci badacze życiorysu Lecha Wałęsy także tracą szerszy plan, tropiąc w dokumentach IPN słabości bohatera narodowego i tym kluczem odczytując całe jego życie i oczywiście także film Wajdy. Ale i oni mają do tego prawo. Niestety, w polskiej obyczajowości żadna ze stron w istocie nie daje takich uprawnień drugiej stronie.
Najtrafniej fenomen Wałęsy nazwała prof. Jadwiga Staniszkis – łączenie sprzeczności. „Jestem za, a nawet przeciw”, „odpowiem wymijająco, wprost”. Właśnie jego nielogiczność, niespodziewane uniki zapewniały mu sukces. Doradcy intelektualiści dzielili włos na czworo. Wałęsa nie miał tych obciążeń. Szedł jak burza. Kiedy uznał, że trzeba się cofnąć, robił to. Był dla władz nieprzewidywalny. Paradoksalnie w czasach komuny ta cecha popychała sprawy do przodu. Inaczej było później. Widziałam też Wałęsę prymitywnego, nieprzyjemnego, publicznie poniżającego ludzi, np. redaktora Turowicza. Nie ma takich scen w filmie z wielu powodów, nie tylko fascynacji bohaterem.
Jak trudno w Polsce pisać biografie czy tworzyć filmy na kanwie przeżyć autentycznych postaci, świadczą pozwy sądowe rodziny Pawła Jasienicy, Ryszarda Kapuścińskiego, a ostatnio Szpilmana. Sądy zaczynają redagować dzieła. Co mówić o szerszej publiczności, wśród której zawsze znajdą się osoby niezadowolone z efektu artystycznego, niezgadzające się z wyborem materiału, interpretacją, ogólną wymową dzieła. Niezależnie od wszystkiego, chwała Wajdzie, że podjął temat i, mam nadzieję, poruszy wyobraźnię Polaków.
Dla mnie, podobnie jak dla wielu, „Człowiek z nadziei” to podróż w czasie, w głąb własnych doświadczeń, w najciekawszy okres zawodowego życia. Po raz pierwszy zobaczyłam Lecha Wałęsę na początku strajku w Stoczni Gdańskiej, gdy odcięto telefony w Trójmieście. Mówił o tym do delegatów zebranych w sali BHP nawet z pewnym poczuciem siły, bo to oni, władza, nas się boją, a my jesteśmy zdecydowani, razem, wzywamy rząd do rozmów. Potem delegacja MKS-u wyruszyła z pismem do wojewody. Wałęsa umiał tchnąć w zebranych siłę. Codziennie miał kontakt z delegatami, przekazywał aktualną sytuację, kończąc słowami: „Trzymamy się i jesteśmy razem”.
Od pierwszej chwili my, dziennikarze, poczuliśmy się częścią tego „razem”. Irena Dryll, dziennikarka „Trybuny Ludu”, starała się być lojalna wobec rządzących, otwierała oczy przybyłym z Warszawy notablom, a gdy zaczęły się rozmowy, doradzała wicepremierowi Pińkowskiemu i jego świcie. Rozumiała wagę tego, co stało się w stoczni, działała na rzecz podpisania porozumień. To ona jest autorką podsumowującego porozumienie zawołania: „nie ma wygranych i nie ma przegranych”. Jednocześnie w Irenie Dryll nastąpił przełom. Opuściła „Trybunę Ludu”, gdzie po stanie wojennym traktowano ją jak zarażoną. Przeszła do niszowej prasy ekonomicznej. I to właśnie ona jest najwierniejsza, spośród wszystkich obecnych tam dziennikarzy, temu miejscu.
Do dnia dzisiejszego śledzi losy Stoczni Gdańskiej, ma dokumenty świadczące o tym, jak kolejne ekipy rządowe przyczyniły się do jej upadku. Czy napisze monografię tego miejsca? Gorąco ją do tego namawiam. Czy znajdzie się w filmie „Człowiek z nadziei”? Z pewnością nie.
Tamta epoka miała wielu bohaterów, którzy czekają na „zapisanie”.

Archiwum