22 listopada 2013

Literatura i życie

Artur Dziak

Do cioci Marty smalił cholewki bardzo przystojny i wykształcony farmaceuta – Jaś Kubalski, późniejszy docent Wydziału Medycznego Uniwersytetu Warszawskiego. Niestety, na przeszkodzie przepowiadanemu związkowi stanęła przedwczesna, bo w wieku zaledwie 24 lat, śmierć ciotki. Babcia Rozalia całe życie żyła w strachu, ciągle martwiąc się o rodzinę, i czyniła wszystko, by „wszystkie dziewczyny z domu powyprowadzać”, czyli wydać za przyzwoitych ludzi. Ale z drugiej strony, na skutek nadmiaru honoru, nierzadko czyniła na opak. Tak to na przykład było z przystojnym oficerem I Pułku Kozaków Jekaterynburskich, który adorował Konstancję. Stanowił przedmiot najwyższego pragnienia dla dam, ale babci Rozalii nie przekonywał!
– Toż to przecież kacap, ciemiężca i wróg nasz odwieczny – wykrzykiwała. – A poza tym to ja nie życzę sobie w domu tego języka – dodawała, zapominając, że na co dzień prawie się nim posługiwała, na przemian z polskim i żydowskim. Z wielkim też upodobaniem słuchała śpiewanych przez absztyfikanta romansów cygańskich i ballad.
– Ty mojej doczieri pod wieniec nie podwieziesz, chociażeś dobrze ułożony, dobrego sprawowania i wielkiej uczoności i honoru człowiek – oświadczyła babcia strapionemu oficerowi. – Potomu, czto wskorie wojna prijdiot.
I wykrakała! A może tylko przyspieszyła bieg sprawy.

Babcia Rozalia miała momentami kamienne serce, a może po prostu była osobą konsekwentną. W podobny sposób stanęła na przeszkodzie małżeństwu cioteczki Genowefy z Symchą Dukatem, który nad Wisłą, chociaż „umysłowo zgrzebny”, bo nie szlachcic, prowadził poważny interes z „wyrobami drewnianymi”. Zakochany to on był tak nieprzytomnie, że kilka razy odwiedzał babcię i przy świadkach zapewniał, że „nawet rzetelne weksle przyniesie, za które następnie można będzie odkupić utracone przed laty włości i chwalić własnego Boga!”.
– Żydłaczyć w domu przy chrześcijańskiej dziewczynie to ja nie pozwolę – krzyczała podobno babcia Rozalia na wyjątkowo cierpliwego i spokojnego kandydata na zięcia. – Choćby jedwabne otomany i góry złota w grę wchodziły! Myśmy parę razy majątki tracili, ale zawsze je odzyskiwaliśmy szablą – na Dzikich Polach czy pod Połtawą – a nie pod pierzyną, w małżeńskiej sypialni!
– No i z małżeństwa nici wyszły, dała mu babcia nasza czarną polewkę
– skomentował to wszystko wuj Leopold, który tylko dlatego został zaakceptowany w rodzinie przez babcię, chociaż był „wyznania handlowego”, gdyż na dobrą sprawę to miał wygląd prawie jak Sarmata, a poza tym nie smalił cholewek do żadnej cioteczki. Jak mi kiedyś matka powiedziała, przyczyna jednak była nieco inna. Tych dwoje miało się dobrze ku sobie, ale nie wiadomo dlaczego uczucie ich na zawsze pozostało sekretem!
Zapanować nad taką gromadą dorastających panien, po których, jak to malowniczo określił wuj Leopold, „hormony latają jak głupie”, nie było wcale łatwo. Babcia Rozalia prowadziła politykę „bata i cukierka”. Musiała w zaraniu gasić narastające konflikty i swary, aby nie doszło do większych kłótni, gorszących sprzeczek czy otwartych wojen. Była największym psychologiem, jakiego znał świat, przy którym dzisiejsi psychologowie uniwersyteccy wydają się być niedokształconymi gapami. Metod terapeutycznych nie było wiele, ale babcia skutecznie je dobierała, dozowałą i na czas stosowała.
– Święty Mikołaju, cudotwórco pański jedyny. Toż to tylko okno otworzysz i gałęzie same wdzierają się do izby – biadała i natychmiast ordynowała potrzebną terapię.
– Gieniu, kupisz sobie jutro nowy kapelusz. Konstancjo, ty masz iść do fryzjera, a ty Lodziu możesz sobie zaprosić na samowar tego swego cyklistę – mówiła o moim przyszłym ojcu, który jako jeden z nielicznych w Warszawie zadawał szyku wyścigowymi cynglami Kamińskiego.
Jeśli komuś zanadto już „odbijało”, a tym bardziej, gdy zachowania nie licowały z powagą wieku, babcia Rozalia zwykła wyjątkowo dobitnie przedstawiać model zachowania: – Vanitas vanitatum et omnia vanitas! Ty nie pajacuj i ku Bogu zwróć raczej swoje myśli, serdeńko, ku Bogu! – co niejednokrotnie potrafiło tak ośmieszyć, że delikwent uspokajał się jak po jakimś zastrzyku. Jeśli nie, to słyszał: – Paszoł won!
Cioteczki, zanim dorosły wieku, w którym trzeba już spoważnieć, były podobno „bardzo rozrywkowe”, skore do zabawy i swawoli. Ulubioną ich rozrywkę stanowiły rozmowy z miejscowym przygłupem Jasiem, który, aby było weselej, zamiast litery „r” wymawiał „j”.
Po mszy i wyjściu z kościoła na ogromne schody bazyliki dziewczyny na wyprzódki wypytywały przygłupa:
– Jasiu, w kościele byłeś?
– A byłem
– odpowiadał rezolutnie.
– A gdzie stałeś, bo cię nie widziałyśmy?
– Pod fijajami
(filarami).
– A gdzie jeszcze?
– Pod chujem
(chórem).
Obie strony były szczerze zadowolone. Jaś, że tak rezolutnie z kimś porozmawiał, a cioteczki, bo posmakowały zakazanego owocu!
Wiele radości znajdowały też w molestowaniu małego Waldusia, który z powodu wrodzonego wodojądrza „nosił dulę w gaciach” (Walduś nie wymawiał „g”). Z tego powodu często zaczepiały go, mówiąc, by pokazał dulę, ale chłopczyk, mimo młodego wieku, wcale nie był taki głupi, jak się wydawało, gdyż majtki ściągał dopiero po tym, jak dostawał krówkę. Co więcej, za dotykanie ptaszka frant żądał dodatkowej krówki!
Nie muszę dodawać, że dziewczyny dotykały go z kieszeniami wypakowanymi cukierkami, które wycyganiały i wynosiły z domu rzekomo dla biednych dzieci pod kościołem. Jakby tego było mało, te zgrywuski niejednokrotnie wywoływały w kościele niemałe zgorszenie, włączając się niestosownie do śpiewów. Kiedy ksiądz intonował „U drzwi twoich stoję Panie”, cioteczki podawały stojącym pod chórem, słabo słyszącym dziadom i babom „Serdeczna Matko”, w wyniku czego przez dobre pół godziny nikt nie mógł zapanować nad rozmodlonym tłumem i następne nabożeństwo opóźniało się! Niekiedy także w domu dochodziło do groźnych sytuacji, gdy w nerwach któraś z cioteczek donosiła babci Rozalii na drugą. Pewnego razu do babci doszło, że dwie cioteczki palą papierosy! Wszyscy w napięciu oczekiwali wieczora, kiedy pod lampą spotykała się w stołowym cała rodzina, gdyż wiadomo było, że coś stać się musi. A być może dojdzie i do Sądu Ostatecznego! Kiedy na pytania: „Kociu, palisz papierosy”, oraz „Gieniu, czy ty także palisz?”, po których wszyscy domownicy zaczęli odmawiać nowenny „Racz oddalić swój gniew i okaż łaskę”, babcia uzyskała odpowiedzi twierdzące, wszyscy zamarli, spodziewając się najgorszego. Ale babcia Rozalia oświadczyła: – Palcie dziewczyny, wędzone mięso dłużej się trzyma – „własnoj sud’by nie ujdziosz”.
Dzięki temu coup de Grâce wprawiła w zakłopotanie i ośmieszyła palaczki, nic nie tracąc na swym autorytecie! Przyznać trzeba, że owo „palenie” to w gruncie rzeczy była zabawa i czyste małpowanie aktorek kinoteatru. Kobiety paliły w długich fifkach, a papierosy, najczęściej robione w domu na specjalnych maszynkach, były cienkie i krótkie. Palenie poza tym odbywało się rzadko i to głównie w czasie picia herbaty na popołudniowych przyjęciach. Siedzące w kapeluszach damy wdzięcznie odrzucały ku górze woalki i wytwornie, przez jakiś czas, pykały.
– Temu, kto otrzymał od swych pradziadków dobre wiano, nic nie jest straszne. Uczciwego chrześcijanina ani knajpa, ani kościół nie zepsuje – zwykła mawiać babcia Rozalia, kiedy ktoś ją rozsierdził opowiadanymi głupotami w rodzaju, że jak ktoś „higienicznie” żyje, to będzie żyć dłużej.
– Żeby się nie wiem jak kręcił – jak smród po gaciach – to i tak nigdzie nie czmychnie i kostucha go capnie na etom swietie gospoda!

Archiwum