5 października 2020

Trzeba zwiększyć prestiż kluczowych specjalizacji

Ministerstwo Zdrowia ogłosiło listę miejsc rezydenckich dla lekarzy i lekarzy dentystów w jesiennym postępowaniu kwalifikacyjnym. O oczekiwaniach lekarzy w tej kwestii i zapotrzebowaniu systemu ochrony zdrowia na lekarzy specjalistów mówi wiceprezes ORL w Warszawie dr n. med. Jarosław Biliński w rozmowie z Michałem Niepytalskim.

Zdaniem lekarzy z jednej strony miejsc rezydenckich jest za mało, a z drugiej po każdej rekrutacji sporo zostaje wolnych. Spróbujmy rozwikłać ten paradoks. Zacznijmy od tego, czy miejsc rezydenckich jest wystarczająco dużo?

W Polsce dominuje rezydencki model kształcenia specjalizacyjnego, zatem przynajmniej teoretycznie każdy lekarz kończący staż podyplomowy chce się dostać na rezydenturę, czyli powinno być tyle miejsc rezydenckich, ile osób kończy ów staż. W obu sesjach w roku, wiosennej i jesiennej, rzeczywiście liczba miejsc jest mniej więcej wystarczająca. Zresztą walczyliśmy o to od początku istnienia Porozumienia Rezydentów, a także w OIL w Warszawie.

Może zatem miejsc jest wręcz za dużo. Po każdej rekrutacji sporo zostaje niewykorzystanych… Przecież są lekarze, którzy wcale nie uważają, że muszą ukończyć specjalizację.

Według naszych wewnętrznych badań najwyżej kilka procent lekarzy woli, w związku z niskimi płacami na rezydenturze i przywiązaniem do jednego miejsca pracy, zostać wolnymi strzelcami i inaczej zorganizować sobie życie zawodowe. Zazwyczaj dorabiają na dyżurach w miejscach, gdzie brakuje kadry, po kilka dni w miesiącu. Ewentualnie pracują w nocnej pomocy lekarskiej czy w gabinetach POZ bez specjalizacji. Niemniej jednak stanowią margines. Większość chce rezydentury, co więcej, ma już nawet wybrany kierunek specjalizacji, którą pragnie zdobyć. Miejsca zostają, bo nie pokrywają się z oczekiwaniami lekarzy. Lekarze nie decydują się na pierwszą z brzegu specjalizację, bo wolą zaczekać na kolejną rekrutację, podczas której może wreszcie uda im się zdobyć wymarzone miejsce. W tym tkwi sedno problemu.

Dlaczego Ministerstwo Zdrowia nie zapewnia takiej liczby miejsc na budzących zainteresowanie specjalizacjach, by zaspokoić wszystkie oczekiwania?

To pole odwiecznego boju między lekarzami a państwem. Lekarze wybierają drogę rozwoju zawodowego ze względu na swe zainteresowania, pasje lub z innych powodów. Państwo zaś potrzebuje specjalistów w określonych dziedzinach, najważniejszych dla ogółu społeczeństwa. Stąd liczba miejsc na pewnych specjalizacjach jest mniejsza niż liczba chętnych. Niestety, musimy spojrzeć na sprawę z tej właśnie, systemowej perspektywy. Nie każdy może być okulistą, chirurgiem plastycznym, ginekologiem czy ortopedą. Państwo bowiem potrzebuje największej liczby lekarzy rodzinnych, internistów, chirurgów, pediatrów. Ale jednocześnie system przyznawania rezydentur nie jest całkiem obiektywny. W zespole eksperckim ds. nowelizacji ustawy o ZLiDL przy Ministerstwie Zdrowia, któremu przewodniczyłem, zaproponowaliśmy model zgłaszania zapotrzebowania na miejsca rezydenckie, który nie będzie oparty tylko na opinii konsultanta krajowego, jak jest teraz, ale też na zdaniu konsultantów wojewódzkich, towarzystw naukowych oraz na raportach z NFZ dotyczących kolejek do lekarzy poszczególnych specjalności. Dopiero wtedy mielibyśmy pełny obraz zapotrzebowania na specjalistów.

Czy są inne przyczyny braku zainteresowania specjalizacjami uznawanymi przez państwo za priorytetowe?

Specjalizacje z listy priorytetowych z reguły na innych płaszczyznach są deprecjonowane przez system. Zaniedbane. Od ich przedstawicieli wymaga się, by byli jednocześnie do wszystkiego. Mają dużo pracy biurowej, znienawidzonej przez lekarzy w związku z toporną sprawozdawczością i milionem druków, dlatego dochodzi do paradoksalnej sytuacji – pediatra czy internista nie jest przez pacjentów uważany za lekarza specjalistę.

Jak te specjalizacje dowartościować?

Dziś istnieje mechanizm ustanawiania priorytetowych dziedzin medycyny. Osoby, które wybierają specjalizacje
w tym zakresie, otrzymują wyższe wynagrodzenie niż inni. Jednak te kilkaset złotych dodatku to zdecydowanie za mało, co wynika z prostych kalkulacji budżetów domowych, z tego względu lekarze nie decydują się na nie. My proponowaliśmy, by w specjalizacjach deficytowych wprowadzić zachętę w postaci zarobków o co najmniej połowę średniej krajowej wyższych niż w specjalizacjach niedeficytowych. Zachęty trzeba zwiększyć znacząco, bo do niepopularnych specjalizacji należą te, które stanowią filary systemu ochrony zdrowia. Istnieje w nich potężna luka pokoleniowa, np. operują chirurdzy na emeryturze, a dopływ świeżej krwi w tej specjalizacji jest znikomy. Podkreślam, że należy zastosować zachęty, bo systemowy przymus nie przyniesie rezultatu. Jak widać, lekarze wolą nie robić specjalizacji wcale, niż wybrać taką, która nie daje im satysfakcji. Tym bardziej że wiedzą, jak trudna  jest to praca.

Czy równowagę między oczekiwaniami lekarzy i potrzebami państwa da się osiągnąć wyłącznie dzięki rozwiązaniom finansowym? Wspomniał pan, że lekarze mają swoje ambicje i zainteresowania. Pieniądze mogą ich skusić, ale dla ich rozwoju zawodowego porzucenie marzeń wcale nie jest dobre. Czy nie można sprawić, by właśnie interna czy pediatria były tymi wymarzonymi specjalizacjami?

Przede wszystkim trzeba poprawić warunki pracy przez zwolnienie lekarzy z zadań biurokratycznych i innych, które z powodzeniem mógłby wykonywać pomocniczy personel medyczny. Ale należy też zwiększyć prestiż kluczowych specjalizacji, spowodować, by w odbiorze społecznym np. internista przestał być postrzegany jak specjalista od wszystkiego, czyli od niczego, a zaczął być uznawany za lekarza omnibusa, który prowadzi pacjenta przez cały system ochrony zdrowia. Konieczne jest stworzenie wizerunku internisty, który skojarzy się z serialowym dr. Housem lub z postacią lekarza detektywa prowadzącego medyczne „śledztwo”. Bo przecież w istocie taki lekarz musi sam wydedukować, w czym tkwi problem pacjenta. Podniesienie prestiżu specjalizacji ma polegać na zaprzestaniu deprecjonowania ich, także w mediach. W przypadku internistów i pediatrów w grę wchodzi również zwiększenie ich uprawnień, choćby w podstawowej opiece zdrowotnej. A także sprawienie, by opłacalne było dla nich otwieranie gabinetów ambulatoryjnej opieki specjalistycznej, bo zapotrzebowanie na takie usługi jest duże, wręcz wiele kolejek do innych, „narządowych” specjalistów mogłoby z powodzeniem zostać rozładowanych przez internistów. Oczywiście, gdyby było ich więcej. W Polsce system jest wypaczony – każdy szarpie w swoją stronę i taka porozciągana koszula nakładana jest na całkiem solidny organizm, którym są ludzie w tym systemie. A efekt, jaki jest, każdy widzi.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum