24 czerwca 2024

Druga strona medalu

Medal igrzysk olimpijskich to dla sportowca wspięcie się na Mount Everest. Ona zdobyła dwa wymarzone krążki. Wspinaczka po drugi, na igrzyskach w Tokio w 2021 r., była wyjątkowo bolesna i wykańczająca. Agnieszka Kobus-Zawojska walczyła wówczas nie tylko o miejsce na podium, ale i z depresją, o czym opowiedziała niedawno w swojej książce.

rozmawia Urszula Wolińska-Kułaj, redaktor naczelna „Pulsu”

 

Kto zaszczepił w pani miłość do wioślarstwa? O ile to miłość.

Gdyby to nie była miłość, nie wytrzymałabym w sporcie tyle lat. Niedawno zakończyłam karierę reprezentacyjną, ale nie umiem rozstać się ze sportem. Musi być obecny w moim życiu. To rodzice przyczynili się do tego, że jestem wioślarką, wspierali mnie w wyborze. Trenowali wioślarstwo, a ja startowałam w biegach – najpierw dzielnicowych, później warszawskich. Na zawodach był trener ze szkoły sportowej (do której zresztą kiedyś chodzili moi rodzice). Zapytał, czy nie chciałabym się przenieść do ich placówki, skoro mi tak dobrze idzie. Miałam do wyboru profil żeglarski albo wioślarski. Wybrałam ten drugi – ze względu na rodziców właśnie. A oni cały czas mnie motywowali, dopingowali, jeździli na zawody. W pewnym momencie miałam poczucie, że jak nie pojawią się na zawodach, to źle mi pójdzie. Byli swego rodzaju amuletem.

 

Pani kariera rozwijała się dość długo, nie od razu była pani „na topie”. Późniejsze sukcesy wynikają z lepszego przygotowania?

Myślę, że na początku nie byłam jakimś hiperutalentowanym sportowcem, choć teraz – patrząc na całą swoją karierę – uważam, że miałam talent do oddawania całej siebie. Nie bałam się bólu, nie bałam się przekraczania granic. Obawy były jedynie przed startem, ale jak już płynęłam, nie zastanawiałam się, jak bardzo mnie boli. A nie oszukujmy się, wyścig sam sobie nie jest przyjemnością. Niektórzy od początku mają doskonałe wyniki, jednak to nie zawsze oznacza równie dobre w wieku seniorskim. Dzieciaki potrafią zachłysnąć się sukcesami, ale z czasem się nimi nudzą. A bywa i tak, że presja spala zawodnika i uniemożliwia mu dalszą karierę. Tak jak w biznesie: trzeba w odpowiednim momencie trafić na odpowiednich ludzi. Mnie to się udało. Może rozwój był długofalowy, ale tak właśnie zaplanowany.

 

Z książki „Mój wyścig z depresją” można wyczytać, że nie zawsze zgadzała się pani z ocenami trenerów…

Uważam, że w sporcie są rzeczy policzalne i niepoliczalne. Te drugie wbrew pozorom są bardzo ważne. Policzalna jest moc, prędkość itd., tyle że wykres, to tylko… wykres. Gdy jesteśmy na starcie, najbardziej liczy się nasza wola walki, zaangażowanie, myślenie. W wioślarstwie żaden chwyt nie jest idealny. Wygrywają ci, którzy są pierwsi są mecie. Może moja książka wbija kij w mrowisko, ale uważam, że środowisko powinno zrozumieć, że nie ma czegoś takiego jak idealne płynięcie. Jest płynięcie efektywne, które daje odpowiedni rezultat.

 

Marzyła pani o igrzyskach olimpijskich?

Wyjazd do Rio, na moje pierwsze igrzyska, rzeczywiście był spełnieniem marzeń. Do Londynu nie pojechałam i to był wielki cios. Dziś sądzę, że dobrze się stało. Nie byłam gotowa. A Tokio to inna sprawa. Przed wyjazdem wiedziałam, że udział w tych zmaganiach to moje marzenie z dzieciństwa, ale jakoś nie chciałam go spełniać. To było dziwne. Nie umiałam sobie z tym poradzić ani nawet zrozumieć, co się dzieje.

 

Tak objawiała się depresja?

Zdecydowanie tak. Wszystko było mi obojętne. Już przed startem w pucharze świata zastanawiałam się, jaki sens ma to, co robię. Mózg jest dość kluczową „osobą” w łódce. Pogorszenie nastroju spowodowało, że nie chciałam brać udziału w igrzyskach. Napisałam nawet do rodziców, że nie chcę jechać. Odpowiedzieli: „Jeszcze trzy miesiące, dasz radę”. A ja czułam, że nie daję rady i nie dam. Bezpiecznie czułam się jedynie w domu.

 

Depresja jest złożoną chorobą. Pani w pewnym sensie sama się zdiagnozowała.

Zawodnikami opiekuje się psycholog, pracujący nie tyle dla drużyny, ile dla reprezentacji liczącej czasem 50 osób. Pani psycholog bardzo nam pomogła. Ale rzeczywiście, w pewnym sensie zdiagnozowałam się sama. W Internecie znalazłam test Becka, zrobiłam go i przeraziłam się wynikiem. Wysłałam zdjęcie ekranu mężowi, po czym umówiłam się na wizytę u psychiatry, początkowo nie mówiąc o tym psycholożce. Rozpoczęło się leczenie.

 

Promocja książki, spotkania autorskie – temat choroby wciąż krąży wokół pani. Nie jest to ciężar?

Papierowej wersji książki nie przeczytałam do dziś, jedynie elektroniczną. To dla mnie trudne. W książce są zapiski z mojego notesu, który prowadziłam podczas choroby – bardzo surowe, niepoukładane, żywe. Wspomnienia wracają. Pisanie było zresztą jakąś formą terapii, ale sama książka – bardziej misją. Po igrzyskach w Tokio poczułam, że zrobiłam coś ważnego, zdobyłam srebro i to w takich okolicznościach, chyba pierwszy raz naprawdę doceniłam siebie. Dostałam też sygnały od młodych wioślarek, że książka im pomogła, że nie czują się osamotnione. Oto fragment jednej wiadomości: „Jak mówiłaś w książce, że budziłaś się w nocy – mam dokładnie to samo. Dziś spałam dwie godziny, bo nie umiałam dłużej. (…) Moi rodzice się martwią, bo trenuję bardzo dużo, mniej więcej trzy, cztery razy dziennie. Wiem, że to nieodpowiedzialne, ale nie umiem przestać, bo gdy czuję się jakbym miała zemdleć ze zmęczenia, to przynajmniej coś czuję i to jest jedyna rzecz, która sprawia mi radość”. Czuję dreszcze, czytając to. Ta wiadomość wiele dla mnie znaczy.

 

Dziś pani życie wygląda zupełnie inaczej. Na świecie pojawiła się córeczka Ula. Ma pani jeszcze jakieś marzenia?

Marzę, że jak Ula podrośnie, będzie chciała iść ze mną, nie tylko z koleżankami, na kawę, na zakupy, do kina. Pragnę, by czuła, że oboje z mężem jesteśmy jej przyjaciółmi.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum