19 grudnia 2018

Krótka teoria czasu

Z naszej praktyki

Hanna Odziemska

lekarz specjalista chorób wewnętrznych POZ, absolwentka Wydziału Zarządzania UW

Kiedy ponad sto lat temu Albert Einstein formułował swoją szczególną teorię względności, w najśmielszych przebłyskach swojego geniuszu nie mógł przewidzieć, jak szerokie znajdzie ona zastosowanie praktyczne na początku XXI w. w środowisku polskiej opieki zdrowotnej.

Na przykład zjawisko dylatacji czasu – udowodnione wielokrotnie doświadczalnie w niejednej poczekalni pod niejednym gabinetem lekarskim. Każdy polski pacjent wie, jak długo trwa minuta czekania pod gabinetem.

No i co ona tak długo trzyma tych pacjentów? Ile tam można siedzieć? – pacjent, który ma wejść jako następny, prezentuje klasykę zespołu niespokojnych nóg.

 Czy ja mogę tylko wejść zapytać, czy pani doktor mnie przyjmie bez zapisu? – pyta wystraszona młoda dziewczyna.

Ja też się spieszę, mam dziś jeszcze wizytę u specjalisty – gasi dziewczynę starsza pani z okazałą torbą na kółkach.

A pan na którą godzinę? Bo jest opóźnienie – próbuje porządkować czasoprzestrzeń inny pacjent.

Zdesperowana przeciążeniem zwieracza mojego pęcherza moczowego opuszczam gabinet, informując oczekujących pacjentów:

Zaraz wracam.

Wyszła… – słyszę zza drzwi toalety głos kolejkowego aktywisty. – Ostatnio jak wyszła, to pół godziny jej nie było!

 Wracam po trzech minutach na stanowisko pracy. Zjawisko dylatacji czasu objawia się w sposób niewymagający dalszego dowodzenia. Dla kolejkowego lidera pół godziny w gabinecie jest krótsze niż moje trzy minuty w toalecie. Pani, która spieszyła się do specjalisty, ma wystarczająco dużo czasu, aby opisać mi ze szczegółami wszystkie swoje dolegliwości do dziesięciu lat wstecz. Zespół niespokojnych nóg przez dwadzieścia minut siedzi przede mną bezobjawowo. Dziewczyna z infekcją bez zapisu prosi, żeby ją przyjąć „w międzyczasie”. Ciekawa kategoria: „międzyczas”… Czyli czas między czym a czym? To zadanie dla fizyka, niestety Einstein już tego nie zdefiniuje.

Paradoks „dziewczyny w międzyczasie” wynika z innego ciekawego aspektu dylatacji czasu. Dziewczyna ma gorączkę od wczoraj i chciała dziś dostać się na wizytę do lekarza. W rejestracji usłyszała, że „na dziś nie ma już numerków, może się pani zapisać terminowo za trzy tygodnie”. Za trzy tygodnie będzie już zdrowa… albo ciężko chora. W pomiarach względności czasu między potrzebą konsultacji lekarskiej a terminem wizyty celują jednak poradnie specjalistyczne: dziś choroba, porada za dwa lata. Cóż, upływ czasu naprawdę jest względny, zależnie od układu odniesienia.

Najciekawszym układem odniesienia jest elektroniczna dokumentacja. Nagłe olśnienie – już wiadomo, gdzie znajduje się „międzyczas”. Okazuje się, że w cyberprzestrzeni przyjęcie w ciągu sześciu godzin czterdziestu pacjentów, przebadanych i zaopatrzonych jak należy, jest całkowicie wykonalne. Tylko w realu wydaje się to niemożliwe, program ustawia co trzy minuty miks pacjentów zapisanych i dodatkowych, a kiedy lekarz próbuje upomnieć się o nadgodziny, okazuje się, że żadnych nadgodzin nie było. System upakował czas poświęcony dodatkowym pacjentom w swoje reguły, kto by tam dbał o realność wykonanych wizyt! Najważniejsze jest dobrze skrojone sprawozdanie do NFZ i brak skarg. Koszty tej poprawności ponosi wijący się w zakrzywionej czasoprzestrzeni lekarz.

W układzie odniesienia lekarza czas płynie zupełnie inaczej: pięć minut wyrwane na nerwowe przełknięcie kanapki, nie mówiąc już o toalecie czy oparzeniu podniebienia kawą, skutkuje spęcznieniem kolejki pod gabinetem w postępie geometrycznym.

Znam taką sytuację z SOR, kiedy niezbyt ciężko chora pacjentka oczekująca w kolejce, widząc młodego lekarza idącego korytarzem z kubkiem i czajnikiem, skomentowała głośno:

Ci rezydenci to tylko się przechadzają z kawą i herbatą zamiast zająć się pacjentami!

Niestety, nikt jej nie uświadomił, że być może był to dla tego lekarza pierwszy kubek kawy lub herbaty od dziesięciu godzin. I że kiedy wróci do domu po dwudziestu czterech, a może po trzydziestu godzinach, z uczuciem przykrego ucisku w głowie, wyczerpany deprywacją snu i permanentnym napięciem uwagi, może mu już nie wystarczyć czasu ani siły na zbilansowanie dobowych płynów. I że ofiara, którą składa z własnego zdrowia, jest przeznaczona dla ratowania jej zdrowia, a w zamian otrzymuje brak zrozumienia, a nawet oburzenie, że chciałby zarabiać godnie.

Czas płynie też zupełnie inaczej dla przedstawicieli firm farmaceutycznych.

Czy mogę wejść na chwilę po pacjencie? – uśmiecha się sympatyczny młody chłopak. – Z szefem? – dodaje szybko. „Chwila” okazuje się zaszyfrowanym hasłem „Jak wejdziesz do lekarza, to siedź, ile się da!”. Socjotechniki są skuteczne, tolerujemy te wizyty i pozwalamy zagarniać kawał naszej czasoprzestrzeni. Wizyta repa – piętnaście minut. Kanapka plus toaleta – góra pięć minut. Albert, ratuj!

Gdyby jednak sięgnąć po nowszą teorię splątania kwantowego, to paradoks czasowy aktorów dramatu polskiej opieki zdrowotnej początków XXI w. nie wydaje się już taki nieprawdopodobny. Jeśli spin każdego z nich: lekarza, pacjenta, przedstawiciela programu do e-dokumentacji itp. jest skorelowany z pozostałymi, to – zgodnie z postulatem amerykańskiego naukowca Setha Lloyda – im większe to splątanie, „tym bardziej rozprzestrzeniająca się niepewność kwantowa może być prawdziwym źródłem strzałki czasu”. Ciekawe, w jakim punkcie przyjdzie nam się spotkać, podążając za tą strzałką, i oby nie była to osobliwość, ponieważ wtedy czeka nas już tylko Big Bang, ewentualnie black hole.

Nasuwa się pewien inspirujący wniosek z eksperymentów czasoprzestrzennych w rzeczywistości polskiego lekarza. Zgodnie z teorią kwantową czasu, splątaniem elektronów, dylatacją i dokonywaniem rzeczy niemożliwych, polski lekarz nigdy się nie spóźnia. Polski lekarz zarządza swoim czasem. I tej wersji będę się trzymać. 

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum